Archiwum Polityki

Odkrytka z Libanu

Czym się różni biedny Libańczyk od bogatego Libańczyka? Biedny Libańczyk musi sam myć swojego Mercedesa. Taki żarcik opowiedziano mi w Jounieh, kurorcie pod Bejrutem. Inny dowcip, też z tego regionu: facet znajduje na ulicy portfel. Przelicza pieniądze, odkłada portfel z powrotem:
– Za mało – wzdycha, wyraźnie niezadowolony.

Już choćby te dwa przykłady prowadzą do wniosku, jaki jest ulubiony temat libańskich przekomarzanek. Co nie powinno dziwić: podobno w nadmorskim Byblos Fenicjanie, praprzodkowie dzisiejszych mieszkańców kraju z cedrem w herbie, wynaleźli pieniądze i puścili je w obieg, stając się ruchliwym i cwanym narodem kupców i bankierów. Portretowanych tak jak ich krewniacy w europejskiej literaturze: rozgestykulowani, nerwowi, sceptyczni wobec zastanych prawd, szukający pocieszenia w grze słów, nagłej ripoście, autoironicznym opisie sytuacji, żarcie mającym obłaskawić los.

Wieżowiec w centrum Bejrutu. Zebrany przed nim tłumek obserwuje mężczyznę, który najwyraźniej zamierza wyskoczyć z okna. Jeszcze chwila i stało się, wyskakuje. Lecąc wrzeszczy:
– Ludzie! Trzymajcie mnie! Jestem złodziejem!

Poczucie humoru, ostatnia linia obrony, bardzo się przydała Libańczykom, ściślej – libańskim maronitom. Wojna domowa, obracająca w gruzy kwartały domów w tej Szwajcarii Bliskiego Wschodu, stare szacowne mury pokryte bliznami po pociskach, niekończące się rzezie – taka była codzienność. Dziś jeszcze na każdym kroku widać ślady tamtych dni – popadające w ruinę wille i pałacyki o zamkniętych na głucho okiennicach. Właściciele uciekli, zginęli, przepadli bez wieści, nie wiadomo. Jedynie w zdziczałych ogrodach kołacze się echo ich głosów.

Polityka 43.2005 (2527) z dnia 29.10.2005; Groński; s. 108
Reklama