Gdyby dzisiaj jakiś nowy Kolumb odkrył nieznany ląd – na nic by się zdało zatykanie flagi. Niczego już na naszym globie nie można legalnie zagarnąć. Świat już podzielono. Albo coś leży w granicach jurysdykcji istniejących państw, albo należy do tak zwanego Obszaru (określenie Konwencji Narodów Zjednoczonych o prawie morza), a Obszar i jego zasoby stanowią wspólne dziedzictwo ludzkości. Wydawałoby się więc, że epoka konkwistadorów przeszła do historii. Ale nie, bo niektóre państwa mają wilczy apetyt. Dwaj posłowie z rządowej partii Jedna Rosja, w tym wiceprzewodniczący rosyjskiej Dumy Artur Czilingarow, opuścili się batyskafami na dno oceanu pod biegunem północnym i zatknęli tam rosyjski sztandar. Rosja chce udowodnić, że jej szelf kontynentalny ciągnie się od Syberii daleko w kierunku bieguna i że ma wyłączne prawa do eksploatacji bogactw naturalnych na ogromnych przestrzeniach Oceanu Lodowatego Północnego. W istocie, na mapach ZSRR granica państwowa biegła prostymi liniami aż do bieguna, a nowa Rosja powiadomiła ONZ o swoich roszczeniach do największej części Arktyki. Dotychczas nikt specjalnie się tym nie przejmował, bo ludzie szturmują ciepłe morza i słoneczne brzegi, a wyspy mgieł i wichrów pozostawiają nielicznym zapaleńcom. Nikt więc ani roszczeniom energicznie nie zaprzeczał, ani ich nie uznawał. Ale i klimat się zmienia, i ceny surowców energetycznych idą w górę: tak jak pod Morzem Barentsa leżą bogate złoża gazu (spór o granicę, na szczęście spokojny, toczą od lat Norwegia i Rosja), tak zapewne Ocean Lodowaty Północny jest zasobniejszy w ropę i gaz niż cały Bliski Wschód. Nie ma więc co specjalnie Rosji się dziwić, wszystkie państwa okołobiegunowe patrzą na Arktykę łakomym okiem, Kanada ma spór z Danią, a USA w ogóle nie ratyfikowały wspomnianej konwencji.