Archiwum Polityki

Ostatni kadr

Jakby się umówili, że razem odejdą. Czy był między nimi, tak bardzo od siebie odległymi – nie tylko w sensie geograficznym – mistyczny związek, który sprawił, że jeden bez drugiego zdołał przeżyć zaledwie godziny? Nigdy się tego nie dowiemy. Mówiło się natomiast, że za sobą nie przepadają, co – jak wiadomo – bywa przywilejem wielkich mistrzów.

Stała za nimi odmienna tradycja kulturowa, niemniej w dziełach obydwu pojawiały się te same wielkie i odwieczne pytania, które wcześniej były domeną filozofii i wielkiej prozy, uprawianej przez takich moralistów jak Dostojewski czy Strindberg. Dzięki Bergmanowi i Antonioniemu kino europejskie zyskało rangę sztuki pierwszorzędnej, zdolnej mówić o problemach moralnych i eschatologicznych. Obaj pokazywali egzystencjalne rozterki bohatera swych czasów, zagubionego w nigdy do końca nierozpoznawalnym świecie, skazanego na samotność – nie tylko wtedy, kiedy jest sam. Z całą pewnością nie były to filmy z happy endem, ale czy od filozofów i moralistów należy oczekiwać łatwych odpowiedzi na trudne pytania?

Byli artystami niezależnymi i niepokornymi, co w kinie, które jest sztuką, ale zarazem przemysłem, zawsze sprawiało kłopoty, także największym, a może największym w szczególności. Na przekór wszelkim przeszkodom robili filmy takie, jakie sami chcieliby oglądać. Nie szli za modami, to mody nadążały za nimi. Ale to dopiero później, startowali bowiem z przeszkodami, zwłaszcza Antonioni, zrazu zupełnie niezrozumiały, a potem przedwcześnie zapomniany. Taki jest jednak los twórców awangardowych, wyprzedzających swą epokę. Gdyby tworzyli teraz, również nie byłoby im lekko.

Jakkolwiek dzisiaj, kiedy w naszych multipleksach lecą niemal same amerykańskie hity, zabrzmi to niewiarygodnie, obaj wielcy reżyserzy byli w Polsce obecni i to nie tylko w wąskim odbiorze.

Polityka 32.2007 (2616) z dnia 11.08.2007; Kultura; s. 80
Reklama