Podczas gdy w PRL, przy wszystkich oczywistych wynaturzeniach i przemilczeniach, życie literackie tworzyło pewną hierarchiczną scentralizowaną całość, wokół której skupiała się większość czytelników, po 1989 r. miał nastąpić – jak ujął to Janusz Sławiński – zanik Centrali. Podobne diagnozy formułowali zresztą Maria Janion i Jerzy Jarzębski, w dużej mierze odzwierciedlając powszechne oczekiwania. W wolnej Polsce miała dominować mnogość swobodnie ścierających się światopoglądów, języków, poetyk, obiegów literackich. Miast kilku dominujących pism i nagród mieliśmy się doczekać silnych ośrodków regionalnych, zakotwiczonych w tradycji lokalnej i skutecznie promujących swoje wizje kultury.
Z początku pogląd ten zdawał się urzeczywistniać i z pierwszej połowy lat 90. zostało nam wspomnienie względnego bogactwa – powstających błyskawicznie wydawnictw i pism, a zwłaszcza szeregu debiutów, które – choć różnie oceniane – wprowadzały do literackiego świata pożądany ferment. W ciągu ostatniego dziesięciolecia obserwujemy jednak proces odwrotny: zamiast rozkwitu i rozszerzania – kurczenie się, cofanie, wysychanie mniejszych odnóg kulturalnego nurtu. Podczas gdy jeszcze w 2000 r. działało w Polsce 13,5 tys. wydawnictw, obecnie aktywne jest niecałe 3 tys., przy czym aż dwie trzecie dochodu trafia do grupy 20 największych firm.
Co istotne, w społecznym odbiorze doszło do utożsamienia literackiej rangi książki z rynkową pozycją wydawnictwa. Innymi słowy, ważna książka opublikowana w małej oficynie już na starcie ma mniejsze szanse na uznanie, a nawet na dotarcie do czytelników. Słaba, zwłaszcza poza dużymi miastami, jest sieć księgarni, które zazwyczaj ograniczają swoją ofertę do pozycji najpopularniejszych, dających największą pewność zysku.