Lidia Kowalska, dziś restauratorka na warszawskiej Starówce, w latach 80. przepracowała rok w żłobku. Najpierw jako salowa, potem jako opiekunka. To był warunek, żeby znalazło się tam miejsce dla jej synka. Po studiach musiała zacząć zarabiać, żeby podreperować domowy budżet, a perspektywa pracy w miejscu, gdzie będzie jej dziecko, nie wydawała się taka zła. W praktyce wyglądało to tak, że ona płakała po jednej stronie szyby, a syn po drugiej. Nie wolno jej było pracować z grupą, w której jest jej dziecko. Takie były zasady.
Wszyscy na nocnik
Żłobkowy porządek w tamtych czasach odmierzano z zegarkiem w ręku. Dzieci musiały się zgłosić do 8.30, bo wtedy wydawana była zupa mleczna. Jak któreś nie chciało jeść, mogła pojawić się pani pielęgniarka ze strzykawką i postraszyć, że zrobi zastrzyk. Potem nocnik, zabawa, obiad, nocnik, przebieranie w żłobkowe piżamki, leżakowanie, nocnik, podwieczorek. Tak dzień w dzień. Dzieci pobierano i wydawano w osobnym pomieszczeniu. Rodzice nigdy na własne oczy nie mogli zobaczyć pomieszczeń, w których ich dziecko spędza pół dnia. O tym, żeby wchodzili do środka, nie było mowy. Dla pań ubranych w pielęgniarskie obuwie, fartuchy i czepki rodzice byli przede wszystkim siedliskiem zarazków i bakterii. Dzieci nie mogły ze sobą zabrać własnej przytulanki, kocyka czy zabawki – ze względów higienicznych.
Większość polskich żłobków wybudowano zaraz po wojnie, gdy kobiety miały pójść do pracy. W tamtych trudnych czasach kwestie żywienia i higieny były dla małych dzieci kluczowe. Dlatego żłobki podporządkowano Ministerstwu Zdrowia. Minęło pół wieku, świat się zmienił, ale przepisy pozostały. Tyle że żłobków jest o połowę mniej, bo z powodu niżu demograficznego w latach 90. masowo je likwidowano. W Warszawie z 90 pozostało 40.