Rozszalał mi się strasznie ząb. Noc nieprzespana. Spuchłem, wyglądałem jak (baron Krzeszowski z „Lalki” Prusa dixit) małpa chora na fluksję. Ból nie do wytrzymania. Żadne środki nie pomagały. Przypomniał mi się tata, który przeczytawszy gdzieś kiedyś podniosłą sentencję, iż „cierpienia fizyczne są niczym przy moralnych”, podumał chwilę, po czym oświadczył z głębokim przekonaniem: – A ja jednak wolę moralne... Dochodzi do tego swoista dialektyka naszej fizyczności. Jest człowiek cudownie silny – wspina się na góry, bije rekordy, wytrzymuje mrozy i upały, dźwiga ciężary... Jednocześnie jego delikatne tkanki uszkadza z łatwością prymitywny kamień czy byle jakie żelastwo. Wystarczy, że się zagapi i pośliźnie, a już unieruchomiony, z głupio złamaną lub zwichniętą nogą...
Nic dziwnego, że ta nasza fizyczna wspaniałość boi się i nienawidzi drugiej strony medalu. Ząb, idiotyczny ząb (trójka prawa dolna) – i już z człowieka, który „brzmiał dumnie”, robi się pokraczne, obolałe stworzonko niezdolne do uczuć (poza użalaniem się nad samym sobą), wysiłku fizycznego ani intelektualnego. Do cierpień fizycznych dołączają się psychiczne: wstyd, obrzydzenie samym sobą, wreszcie paniczny strach przed wizytą u lekarza.
Ten strach ma trzy przynajmniej źródła. Po pierwsze: lęk przed bólem fizycznym. Toż lekarz z samej natury swojego zawodu jest tym, który kłuje, boruje, przyciska, wycina, kroi etc., etc. Po drugie: lęk przed ubezwłasnowolnieniem. Robią z nami coś, czego z reguły do końca nie rozumiemy, ingerują w nasze ciało i musimy się temu poddawać. Tracimy też całkowicie obywatelski przywilej równości wobec prawa. Czy może bowiem choćby marzyć o równości szpitalny pacjent w piżamie, a choćby i w szlafroku, wobec ubranego lekarza, który do tego wydaje nieodwołalne wyroki: to połknij, to pokaż, do tej probówki nasiusiaj, otwórz gębę i mów aaaaa.