Albo wybory, albo komisja – powtarzał niezmiennie Jarosław Kaczyński. – I komisja, i wybory – mówiła opozycja, choć sekwencję zdarzeń ustawiała różnie.
Premier wie, dlaczego śledczej się boi. Widowisko, kiedy przed posłami stają i są przesłuchiwani tak wysocy urzędnicy jak premier, minister sprawiedliwości, szef CBA czy cały szereg prokuratorów, musiałoby negatywnie rzutować na wizerunek jego ugrupowania. Zwłaszcza że przecież głównych aktorów, z ministrem sprawiedliwości włącznie, już na wielu kłamstwach przyłapano. SLD łatwo zgodził się na powoływanie komisji, które tę partię ostatecznie pogrzebały, i ta lekcja nie poszła na marne. Liderzy PiS powtarzają więc swoją mantrę: komisje śledcze są potrzebne wówczas, gdy nie działa normalnie wymiar sprawiedliwości, a przecież my właśnie przywracamy normalność i prokuratura działa dynamicznie. Mówią też – komisje nie mogą pracować w okresie wyborów, bo służą walce politycznej, a nie dochodzeniu do prawdy. Ponadto materia spraw jest tajna, bo dotyczy dochodzeń, które się toczą, i publiczne przesłuchania zaszkodzą sprawom. Opozycja powtarza swoje: bez śledczej nie dojdziemy do prawdy i wynik ewentualnych wyborów będzie skażony. Wyborca ma prawo wiedzieć, jak i kiedy służby specjalne oraz aparat wymiaru sprawiedliwości były wykorzystywane przez PiS, w przeciwnym przypadku nie potrafi dokonać prawidłowego wyboru.
Argumenty PiS można zbić dość łatwo. Komisja orlenowska działała w apogeum kampanii wyborczych, tak parlamentarnej jak i prezydenckiej, i wywarła zasadniczy wpływ na wyniki wyborów. Dzięki tak dziś prominentnym postaciom jak Zbigniew Wassermann, Antoni Macierewicz, Roman Giertych czy Konstanty Miodowicz utrącono kandydaturę Włodzimierza Cimoszewicza jako kandydata na prezydenta.