Archiwum Polityki

Użytek jednorazowy

W Ameryce filmy nagrodzone Oscarem wracają na ekrany i przynoszą dochód rzędu 50 mln dol. W Polsce ponowne obejrzenie np. „Małej Miss” graniczy z cudem. Dlaczego nasze multipleksy nie lubią bisów?
Polityka

Dla starszych kinomanów powrót asów dużego ekranu – głośnych i wartościowych tytułów po ceremonii, która jest chyba największą akcją promocyjną Hollywood – wydaje się czymś naturalnym. Można powiedzieć, że tak nakazuje głos rozsądku i taki obowiązywał do niedawna zwyczaj. Popularne filmy, które zdobywały laury – jak „Miasto gniewu” czy „American Beauty” – szły później w kinach przy pełnej widowni jeszcze przez kilka tygodni i wszyscy, łącznie z dystrybutorami, uznawali taki stan rzeczy za absolutnie normalny. Dzięki temu obejrzenie najważniejszych pozycji sezonu nie przysparzało nikomu kłopotów.

Tymczasem obejrzenie dziś znakomitej, wyprodukowanej przez niezależnych twórców z USA, komedii „Mała Miss” Valerie Farisa i Jonathana Daytona (Cezar za najlepszy film zagraniczny, dwie nominacje do Złotego Globu, dwa Oscary i kilkadziesiąt innych wyróżnień, m.in. na festiwalach w Tokio i San Sebastian) jest prawie niemożliwe. W Warszawie, gdzie współczynnik ekranów przypadających na liczbę mieszkańców jest największy w Polsce, film był grany na niewielu seansach ledwie kilka dni, po czym nagle zniknął i prawdopodobnie nie jest też wyświetlany w żadnym innym miejscu w kraju.

To samo można powiedzieć o tzw. kinie festiwalowym. Konia z rzędem temu, komu udało się trafić na wyjątkowej urody subtelne dzieło Włocha Emanuele Crialese „Złote wrota” (6 nagród na ubiegłorocznym festiwalu w Wenecji). Poetycką impresję na temat emigracji Europejczyków do Stanów Zjednoczonych na przełomie XIX i XX w. kupiła firma Monolith Plus. I rozpowszechnia ją – podobnie jak kilka innych równie wysmakowanych tytułów – w jednej kopii. Dla porównania, przeciętna romantyczna komedia rodzimej produkcji „Dlaczego nie!

Polityka 12.2007 (2597) z dnia 24.03.2007; Kultura; s. 70
Reklama