Archiwum Polityki

Zabójstwo Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda

Renesans westernu to fakt. Nastrojowa ballada utrzymana w konwencji antycznego dramatu o jednym z najgroźniejszych przestępców Ameryki końca XIX w. tylko potwierdza olbrzymi potencjał tkwiący wciąż w tym wydawałoby się skompromitowanym gatunku. Autorem przypowieści o legendarnym bandycie Jesse Jamesie jest nowozelandzki reżyser Andrew Dominik, który w debiutanckim kryminale „Chopper” również brał na tapetę życiorys groźnego gangstera, tyle że działającego współcześnie. Oba te filmy łączy wyraźna fascynacja patologiczną osobowością zdolną do najokrutniejszych czynów, co na ekranie znajduje wyraz w postaci prowokujących pytań o siłę przyciągania zła i cenę, jaką płacą ludzie próbujący mu się przeciwstawić. W „Zabójstwie Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” ciekawe jest i to, że mimo przerażających zbrodni, dokonywanych ręką bohatera granego przez Brada Pitta, ani przez chwilę nie traci się sympatii do niego. Mało tego, jedyny odważny, który zdobywa się na donos i strzał w plecy mordercy (Casey Affleck), zostaje porównany do Judasza i w takim też potępieńczym świetle oglądamy ich relację. Dominik sięgnął po zakłamaną, zmitologizowaną przez kulturę masową, a w szczególności przez kino, biografię Jessego Jamesa (poświęcono mu kilkanaście filmów) nie po to, by ją odbrązowić, tylko porozmawiać z widzem o moralności. Jak to jest, że działalność paranoicznego kilera wzbudza większy szacunek i respekt niż akt wymierzenia mu sprawiedliwości? Dlaczego gloryfikuje się zbrodniarza po śmierci, a potępia jego wspólnika trawionego wyrzutami sumienia i zdobytą sławą pogromcy bandyty? Gdzie w tym świecie przebiega granica dobra i zła?

Polityka 50.2007 (2633) z dnia 15.12.2007; Kultura; s. 56
Reklama