Tego czwartkowego popołudnia pogranicznicy z bieszczadzkiego oddziału Straży Granicznej nie zapomną do końca życia. Na leśnej drodze biegnącej nieopodal polsko-ukraińskiej granicy spotykają ciemnowłosą kobietę. Jest przemarznięta, mokra, dygocze. Na rękach trzyma małego chłopca. Niewyraźnie mówi po rosyjsku, wyciąga paszport i pokazuje ręką w niebo: – Tam dieti – płacze.
Kobieta, 36-letnia Kamisa, Czeczenka, błąkała się po górach przynajmniej od czterech dni. W torbie miała trochę ubrań i kilka tysięcy słowackich koron. Jej syn, dwuletni Mahomet, był w agonalnym stanie.
Strażnicy po kilku godzinach poszukiwań, na wysokości ponad 1100 metrów n.p.m., odnajdują trzy ciała. Trzy dziewczynki: 13-letnia Chawo, 10-letnia Sieda i o cztery lata młodsza Emma nie żyją. – Matka przykryła je paprociami i najpewniej przeciągnęła ciała na polską stronę. Skoro miała korony, przypuszczalnym celem jej wędrówki była Słowacja, a potem być może Austria albo Francja – mówi Elżbieta Pikor z bieszczadzkiej Straży Granicznej.
W Bieszczadach od tygodnia lało, a kobieta i jej dzieci nie miały nawet kurtek. – To bardzo trudny teren, nawet dla wytrawnych i przygotowanych do wędrówki ludzi. Przypuszczamy, że kobieta szła z większą grupą, prowadzoną przez przemytników. Porzucili ją, bo opóźniała marsz albo się zgubiła. Sama nie miała prawie żadnych szans na przeżycie – tłumaczy strażniczka. To drugi taki przypadek w Bieszczadach. Jesienią dwa lata temu, w tej samej okolicy, znaleziono ciała trzech Hindusów. Zmarli z wyziębienia.
Matka uratowała syna, ogrzewając go własnym ciałem. Gdyby nie znalazł jej patrol, ona także nie przeżyłaby nocy.
Kamisa trafiła do szpitala z synem, sprawą zajęła się policja i prokuratura.