Świt szybko wygania gwiazdy z nieboskłonu. Krótko przed wschodem Słońca na firmamencie zostają już tylko dwa niezwykle jasne punkty, świecące tuż obok siebie. To znak dla obserwujących niebo kapłanów, że wkrótce wydarzy się coś ważnego. Nad Babilonem wstaje 12 dzień sierpnia, 3 r. p.n.e.
Już od czasów Sumerów świątynie na Bliskim Wschodzie zwane są zikkuratami. Mają schodkową budowę przypominającą piramidy, jednak zamiast ostro zakończonego szczytu jest taras, z którego łatwo śledzić ruch Słońca, Księżyca i planet. Od tysięcy lat wtajemniczeni kapłani wiedzą, że wspomniane obiekty wędrują w stosunkowo wąskim pasie gwiaździstego nieba – Zodiaku. Składa się nań 12 konstelacji, a skoro wyznaczające rytm życia Słońce i Księżyc ukazują się wyłącznie na ich tle, Zodiak musi mieć magiczne znaczenie. Podobnie zachowują się „błądzące gwiazdy”, czyli planety. Dwie najjaśniejsze, obserwowane o poranku 12 sierpnia, to Wenus i Jowisz, świecące w konstelacji Lwa. Dla Babilończyków Wenus była uosobieniem bogini płodności Isztar, Jowisz symbolizował króla bogów Marduka, a Lew był znakiem triumfu dobra nad złem.
Nie tylko w Mezopotamii wierzono, że ważne wydarzenia muszą być poprzedzone niecodziennymi znakami na niebie.
Pozycje planet śledzono przede wszystkim na potrzeby władców żądnych wiedzy o ich własnej przyszłości. Dziwny taniec Wenus i Jowisza z Lwem musiał zatem przykuć uwagę miejscowych, tym bardziej że do tej koniunkcji na krótko przyłączył się jeszcze Merkury.
Wspomina o tym każdego roku w czasie świąt Bożego Narodzenia pod kopułą toruńskiego planetarium Jerzy Rafalski, gdy snuje swoją ulubioną opowieść o gwieździe betlejemskiej. W tej historii prawie wszystko zgadza się z wiedzą naukową.