Joanna Podgórska: – Co dziś czuje kobieta, która obaliła Samoobronę? Satysfakcję?
Aneta Krawczyk: – To nie jest moja wina ani zasługa. Pieczołowicie pracowali na to i lider, i jego przyboczni. Oni żyli w błogiej nieświadomości bezprawia. Wydawało im się, że sprawiedliwość ich osobiście nie dotyczy. A co do mnie? Przed naszą rozmową oglądałam stare taśmy, kiedy moje córki były małe. Byłam wtedy rzeczywiście szczęśliwa, mimo wszystkich trudności. Teraz jest wielki galimatias, zamieszanie. A ja jestem zgorzkniała, czuję się stara i zmęczona. Przytłoczona tym wszystkim.
Nie ma pani satysfakcji, że jednak Andrzej Lepper i Stanisław Łyżwiński zostali napiętnowani?
To nie jest tylko moja zasługa. Jestem jedną z wielu oskarżycielek posiłkowych. Zeznań pokrzywdzonych jest kilkanaście.
Pani była pierwsza. Przełamała tabu.
Nie, w artykule „Gazety Wyborczej” byłam jedną z wielu.
Ale pani pierwsza pokazała twarz.
To nie tak miało być. To nie ja szukałam kontaktu, to nie ja byłam gotowa, żeby o tym opowiedzieć. Trafił do mnie dziennikarz „Gazety Wyborczej” i po długim okresie milczenia wyrzuciłam to z siebie. Wtedy, owszem, czułam wielką ulgę. Dziennikarz gwarantował mi anonimowość, myślałam, że zniknę wśród innych bohaterek tekstu. Gdy następnego dnia po druku Lepper ujawnił moje nazwisko, zdałam sobie sprawę, że dziennikarze i fotoreporterzy i tak mnie znajdą. Było mi już wszystko jedno: mogłam iść do telewizji.
Wiedziałam, że dostać się w tryby machiny medialnej to nic dobrego. Ale żeby skończyć ten proceder, należało go upublicznić i napiętnować. Mogły to zrobić tylko media.
Żałuje pani?
Nie żałowałam i nie żałuję do dzisiaj.