Ewa Winnicka: – Jak ewoluowała pana miłość do książek, zanim uzyskał pan w Stanach Zjednoczonych status guru głośnego czytania?
Jim Trelease:– Jestem już emerytowanym guru, a moja droga nie była standardowa. Urodziłem się w New Jersey, blisko Nowego Jorku. Moi rodzice nie byli specjalnie wykształceni ani uposażeni, więc wychowanie czterech synów było dla nich sporym wysiłkiem. Mieszkaliśmy w niewielkim dwupokojowym mieszkanku, ja byłem najstarszy i sprawiałem kłopoty. Nie mogłem usiedzieć w miejscu, nosiło mnie.
Dziś zdiagnozowano by pana: nadaktywny. Być może zaczęto by nawet leczyć.
Wtedy, oczywiście, nie stawiano żadnych diagnoz. Według rodziców byłem po prostu niegrzeczny. Na szczęście mój ojciec znalazł pozbawiony agresji sposób, żeby mnie uspokoić. To było głośne czytanie. Czytał mi książki dla dzieci, ale też artykuły z przyniesionych z pracy popołudniówek, magazynów, które prenumerował. Uwielbiałem nasze wieczory. Wiedziałem już, że czytanie jest tak świetne, że chcę doświadczać go codziennie.
Ale potem poszedł pan do szkoły. Jaka była szkoła podstawowa w New Jersey w późnych latach czterdziestych?
To była miejscowa, katolicka, dość zatłoczona szkoła. W pierwszej klasie było nas 94! Siostra zakonna stała przy tablicy i intonowała kolejno wszystkie litery. Siedziałem z tyłu klasy, ledwie ją widziałem, nie mówiąc o słuchaniu. Doprawdy nie wiem, jaka siła mogła powodować, żeby pozostałym 93 dzieciakom chciało się uczyć czytania. Ale ja chciałem posiąść tę magiczną umiejętność, którą mieli moi rodzice i która sprawiała mi tyle przyjemności. Więc myślałem: jeśli mruczenie kolejnych spółgłosek i samogłosek wspólnie z siostrą pomoże mi tę umiejętność opanować, nie ma sprawy.