Bez melancholii i nostalgii trudno wyobrazić sobie skandynawską sztukę. W debiucie fabularnym Norwega Joachima Triera „Od początku, raz jeszcze… (Reprise)” smutek przenika niemal każdy czarno-biały kadr. Ulice Oslo, nawet gdy rozświetla je wiosenne słońce, wydają się szare i ponure. Wizyta w Paryżu szybko zamienia się w ulotne wspomnienie, któremu patronuje nieokreślona tęsknota. Beznadziejne, przesiąknięte niespełnieniem są też losy dwóch początkujących artystów. Obaj marzą, by zostać podziwianymi przez dalajlamę pisarzami. Mimo braku talentu jeden stara się rozwijać i pisać nadal do szuflady. Drugi natomiast po odtrąbionym przez media sukcesie wydawniczym przeżywa załamanie nerwowe. Niejasna, bo podszyta zazdrością i przeczuciem klęski, jest ich przyjaźń. Niedojrzałe są uczucia, które obaj źle lokują, widząc w nich tylko etap przejściowy, paliwo do tworzenia poetyckich światów. A ponadto zdają sobie sprawę z czekającej ich w przyszłości samotności, na co dowodów dostarcza jałowe i puste życie ich idola, niegdyś buntownika i wziętego pisarza. Cały ten smutny bagaż dojrzewania, łączący się z gorzkim rozczarowaniem, bólem zawiedzionych ambicji i nadziei, Trier opisuje w zagadkowy sposób, mieszając czasy, przeskakując z jednego epizodu na drugi, a dodatkowo traktując swych bohaterów jak dwa warianty tej samej historii. Wrażenie chaosu nigdy się jednak nie pojawia, co jest wielką zasługą młodego i mało jeszcze doświadczonego reżysera, umiejętnie panującego nad opisem skomplikowanych stanów psychicznych nadwrażliwych artystów nieradzących sobie z życiem. Norweski spleen uchwycony na ekranie jest na tyle mocny i sugestywny, że gdziekolwiek film był pokazywany, zdobywał uznanie krytyki i festiwalowe laury (m.