Współrządząca w Niemczech SPD jest w popłochu. W połowie kadencji spadła w sondażach do poziomu sprzed pół wieku i podobnie jak we Francji opozycyjna Partia Socjalistyczna gwałtownie wrzuca wsteczny bieg. Wraca do klasycznej retoryki demokratycznego socjalizmu, a nawet walki klas. Na niedawnym zjeździe w Hamburgu uchwaliła program na najbliższe kilkanaście lat, w którym wyraźnie odchodzi od Schröderowskich reform Agendy 2010.
Gospodarce Niemiec okrojenie państwa opiekuńczego wyszło na dobre, ale SPD na tym traci. Zapłacił za to Franz Müntefering, do niedawna wicekanclerz w rządzie Angeli Merkel. To on trzy lata temu złamał opór tradycjonalistów w partii, forsując ambitny program reform Gerharda Schrödera. Na październikowym zjeździe SPD w Hamburgu tradycjonaliści nie wybrali go na wiceprzewodniczącego partii, pokazując tym samym, że nie warto z nimi zadzierać. Müntefering odszedł także z rządu. Ma ciężko chorą żonę, więc uznał, że teraz powinien być przy niej.
Kłopoty lewicy to więcej niż zwykły powrót wahadła po socjaldemokratycznych latach 90.
Dowodem sukces Jörga Haidera w Austrii w 2000 r. i Jeana Marie Le Pena we Francji w 2002 r., a u nas w 2005 r. tryumf Andrzeja Leppera, Romana Giertycha i braci Kaczyńskich. Nie brak głosów, że jesteśmy świadkami kresu tzw. trzeciej drogi, technokratycznego projektu ideologicznego, którego w Ameryce symbolem był Bill Clinton, w Niemczech – Gerhard Schröder, a w Wielkiej Brytanii – Tony Blair. Polegała ona na udanym dostosowaniu się partii centrolewicowych do wymogów liberalnej polityki gospodarczej połowy lat 80. i ówczesnych oczekiwań wyborców.
New Labour i SPD prezentowały się wyborcy jako partie lepiej czujące nowy kapitalizm. Ich cudownym środkiem miała być deregulacja rynku pracy, prywatyzacja przedsiębiorstw, usług i świadczeń socjalnych oraz obniżenie podatków przy zachowaniu postępowego etosu opartego na wartościach liberalnych.