Znajdują tu na początek dokładnie to, co Polacy na Zachodzie: ponury kąt w jakiejś szopie lub garażu, upokarzającą niepewność jutra, strach przed swymi rodakami – poborcami haraczu, ale – za cenę tego wszystkiego – zbawienne dolary. I bardzo mizerną, choć rosnącą z roku na rok, akceptację Polaków. Handel obcojęzyczną, nielegalną, tanią siłą roboczą przybrał zorganizowane formy. W podwarszawskim Piasecznie istnieje coś w rodzaju targu niewolników. Bazarek nadziei.
6.30
Biała furgonetka powoli minęła długi łańcuch mężczyzn, którzy obsiedli krawężnik. Już wiedzą, że się zatrzyma. Podrywają się kolejno na równe nogi i biegną za samochodem. Pięciu, dziesięciu, dwudziestu. Wołodia się potknął. Nie zdąży. Grupa gęstnieje: – Pan! Pan! Praca? Praca? Robotnik? – mieszają się głosy. Łokcie idą w ruch. Kto pierwszy, ten lepszy. Byle bliżej opadającej powoli szyby kierowcy. W oknie mignęła dłoń. Trzy wyprostowane palce: – Dwóch do łopaty i spawacz. Na dziś i jutro. Tylko trzech.
Ludzie się odwracają. Dłonie tłamszą kolorowe reklamówki. Wołodia odnajduje swoje miejsce przy krawężniku. Siadają jeden za drugim. Zaraz przyjedzie następny samochód. Zaraz się uda.
W Piasecznie każdy wskaże drogę na bazarek. Przyjezdni pytają: – Gdzie stoją Ruscy do pracy? I każdy wie, że na bazarku.
Wszyscy mówią: bazarek, choć to tylko piaszczysty placyk, pusta parcela przy skrzyżowaniu dwóch ruchliwych ulic. I wszyscy mówią Ruscy, choć na pracę czekają tam Ukraińcy i Białorusini.
7.00
Na placyku i dalej wzdłuż ulic robi się coraz tłoczniej. Dwieście, może więcej osób. Głównie mężczyzn. Przychodzą tu co dzień, zwłaszcza teraz, wiosną, kiedy pełną parą ruszają roboty w polu i na budowach.