Jak to wszystko? – zdziwiłem się. – I ludzie walą drzwiami i oknami, żeby zobaczyć zamiatanie podłogi?
– Ale jak oni zamiatają – relacjonował bileter.
Bileter nie kłamał – najpierw czterech facetów w totalnej ciszy (jeśli nie liczyć szumu mioteł) zamiatało podłogę, potem na scenie pojawili się ci z koszami na śmieci i panienki z gazetami. A jednak... To był najwspanialszy spektakl, jaki kiedykolwiek widziałem. Bo oczywiście nikt tu nie zamiatał, aby zaprowadzić ład i porządek. Wręcz przeciwnie – aby pokazać, że nawet miotła, jeśli potraktować ją jako instrument perkusyjny, może tak „zagrać”, że cała widownia (łącznie z żonami rosyjskich mafiosów obecnymi na spektaklu) zacznie kołysać się niczym na rockowym koncercie.
Przez pierwszych piętnaście minut czekałem, że popisom aktorów (tancerzy?) zacznie wreszcie towarzyszyć jakaś muzyka. Ale nie – do samego końca spektaklu jedyną muzyką były dźwięki dobywane z przedmiotów zupełnie nieartystycznych. Na przykład z gazety – w Orpheum była to „Financial Times” – genialnie zastępującej werbel. W przedstawieniu nie ma właściwie żadnej akcji, żadnej intrygi – w tym sensie trudno uznać „Stomp” za przedsięwzięcie czysto teatralne. Nie jest też baletem; bo jakże tu uznać za taniec zamiatanie podłogi? Nie ma w ogóle dialogów, ba – ze sceny nie pada ani jedno słowo. Jak określają to twórcy „Stomp” – ich dzieło jest muzyką bez muzyki, tańcem bez tańca. Jest ruchem ciał, przedmiotów, a nawet dźwiękiem... abstrakcyjnych idei. Być może najbliżej przedstawieniu jest do performance art.
Jeśli przyjąć, że jazz jest chaosem ujętym w ramy rytmu, a linia melodyczna jedynie ozdobnikiem, formą, a nie treścią – wówczas przedstawienie to można określić jako jazz w najczystszej postaci.