8 stycznia senator John McCain wygrał republikańskie prawybory w New Hampshire, co media porównały do wskrzeszenia Łazarza. – To pokazuje, że nie potrzeba aż tak wielu doradców, konsultantów i innych ekspertów – mówi rzecznik senatora Mark Lenzi. McCain sam jest inny: do wyborców zwraca się: „przyjaciele” (jak prezydent Reagan), nie mówi o zmianach – co w kółko powtarzają pozostali kandydaci – tylko o prawdzie, którą będzie głosić niezależnie od sondaży. Do dziennikarzy powiedział kiedyś: „Dziękuję, palanci”, co wcale mu nie zaszkodziło, gdyż i tak jest ich ulubieńcem – cenią go za niezależność we własnej Partii Republikańskiej (GOP) i wojnę prowadzoną z potężnymi grupami interesów.
McCain na wiele może sobie pozwolić, w tym na nieco staromodny styl kampanii. Dziś zdobywa się elektorat inaczej, tak jak to robi na przykład jego główny rywal Mitt Romney. Były gubernator Massachusetts przegrał w New Hampshire, bo ma osobowość nie przywódcy, a raczej sympatycznego dyrektora korporacji, który zapragnął zostać prezydentem i powie wszystko, aby to osiągnąć. Gdyby nie brzmiał fałszywie, jego 25 mln wydane w New Hampshire prawdopodobnie przyniosłoby należyty zwrot. Romney był bardzo dobrym biznesmenem.
Współczesna kampania wyborcza w USA staje się coraz bardziej wyrafinowaną maszyną.
Sterują nią setki wyspecjalizowanych fachowców: strategów, konsultantów, pollsterów (od badania opinii), a napędzają olbrzymie pieniądze. Pieniądze – jako decydujący czynnik zwycięstwa – rosną z wyborów na wybory. „Zebraliśmy od prawyborów w Iowa 10 mln” – to odpowiedź dyrektora finansowego, gromadzącego finanse na kampanię Hillary Clinton, Terry’ego McAuliffa, na pytanie, czy nie obawia się jej porażki w starciu z Barackiem Obamą.