Archiwum Polityki

Bor, ósma rano. O co się biliśmy

Ludzie w Południowym Sudanie nie całkiem wierzą w pokój, który nastał. Po 23 latach wyniszczających walk pojawiła się jednak nadzieja.

Jeszcze na chwilę przed świtem słychać bębny. Gdzieś ludzie musieli tańczyć całą noc. Powoli jednak zaczynają pojawiać się inne dźwięki. Pianie kogutów, wezwanie muezina z dalekiego meczetu i w końcu radio sąsiada. Niebo przejaśnia się z wolna i spikerka z Chartumu wita dzień po arabsku.

Mało kto w Borze ją rozumie. W miastach Południowego Sudanu ludzie rozumieją najwyżej miejscowy arabski pidżin – kompromis, na jaki poszła zawiła arabszczyzna, by zakorzenić się tutaj, gdzie Arabowie z północy kraju nigdy nie byli naprawdę u siebie. Sąsiad włącza kasetę. To John Kudusay, największa tutejsza gwiazda. Nie tak dawno jeszcze był kapitanem SPLA, Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu, która po 23 potwornie długich latach wojny zdobyła w 2005 r. autonomię dla Południa. Ok mith Sudan – śpiewa John Kudusay. My, dzieci Sudanu. To w języku dinka. Dinkowie stanowią największą grupę etniczną na Południu i Bor, stolica stanu Dżonglei, jest ich miastem.

Sąsiad przykucnął przed domem, zawinięty w koc. Noc była zimna. Starannie czyści zęby patyczkiem, a potem sięga po grzebień. Jest ósma.

Targ

Rzeźnicy przyszli nad rzekę pierwsi, nim wstał dzień. Teraz dzielą mięso tępymi nożami i płuczą jelita w rzece. Kilku klientów odchodzi z połciami wołowiny – mięso to luksus, na który mało kto może tu sobie pozwolić. Wokół rzeźników niezgrabnie podskakują sępy. Kobiety skrobią ryby, wielkie łuski chrzęszczą w trawie pod nogami. Cienie jastrzębi omiatają ziemię, gdy schodzą niemal z rąk wyrywać ludziom resztki ryb. Nil ma tu nurt wartki i głęboki. Mężczyźni, którzy myją się nago przy brzegu, wysocy, smukli, wchodzą tylko do kostek. Rok temu krokodyle porwały w miesiąc dziewięć osób. Zorganizowano obławę. Od tamtej pory jest spokój. Kobiety znów przychodzą czerpać wodę z Nilu.

Polityka 3.2008 (2637) z dnia 19.01.2008; Na własne oczy; s. 100
Reklama