Nieco ponad dziesięć lat temu na światowych listach przebojów królowała lambada – taniec o korzeniach latynoamerykańskich, który poprzez swe erotycznie kojarzące się figury miał pełnić taką samą rolę jak niegdyś tango. Tyle że lambada była czymś znacznie uboższym – była jedynie „tanecznym aktem płciowym”, odartym z całej namiętności tanga. Bo tango to nie tylko łóżko, ale przede wszystkim walka: zdobywanie kobiety przez mężczyznę, jego dominacja i jej pozorna uległość, uniesienia, zdrady, rozstania i powroty.
I oto w dobie Internetu i wszechogarniającej muzyki techno (w której nie ma miejsca na uczucie, a jest tylko monotonny łomot elektronicznej perkusji), na progu kolejnego tysiąclecia tango triumfalnie powraca na scenę. Gdyby na płycie „Nic nie boli tak jak życie” Budki Suflera zabrakło przeboju „Takie tango”, ów album nie okazałby się tak wielkim sukcesem. Bo choć trudno uznać ten utwór za klasyczne tango, to jednak pobrzmiewa w nim ta bolesna nuta, charakterystyczna dla tańca zrodzonego przed 100 laty w Ameryce Południowej. Słowa „i choć będą jeszcze grali, Bóg to jeden wie, nigdy razem na tej sali nie spotkamy się”, doskonale oddają klimat tanga.
Tańce ogólnonarodowe
Budka nie była pierwszym rodzimym zespołem, który postanowił uczynić z tanga rockowy przebój. Wcześniej była Cora z Maanamem („To tylko tango”, „Złote tango”), Republika („Nieustanne tango”), w podobnym co Budka czasie napisał tango Maciej Maleńczuk. Ale dopiero utwór Romualda Lipki, dzięki swemu popularnemu charakterowi (prościutkiej melodii i łatwo zrozumiałemu tekstowi), stał się tangiem ogólnonarodowym. Niemal tak jak jedyny polski przebój na skalę światową, utwór Jerzego Petersburskiego „Tango Milonga”, znane za granicą jako „Donna Clara”.