Pod koniec 1997 r. Grotomirski, jako szef wydawnictwa WSG, zaprosił do współpracy Tadeusza Jasińskiego, ówczesnego dyrektora jednej z sieci telewizji kablowych, i mianował go redaktorem naczelnym „Hustlera”. – Roztoczył przede mną wizję świetlanej przyszłości – opowiada Jasiński. – Zapewniał, że stać go na wydanie bajecznie pięknego pisma, przy którym „Playboy” wyglądać będzie jak szkolna gazetka. Bajeczny miał być miesięcznik i bajeczne z niego zyski. – Do głowy by mi nie przyszło, że na kapitał założycielski wydawnictwa, które chce wypuścić na rynek kolorowy miesięcznik, składa się piec kaflowy, kilka krzeseł i zlewozmywak.
Redaktorzy z zapałem wzięli się do pracy, uznając szybko, że polska edycja z założenia powinna być ugrzecznioną i ugłaskaną wersją „Hustlera”. Ze względu na powszechnie panującą dewocję, katolickie wychowanie czytelnika i naciski świętoszkowatych polityków. A więc ładne gołe panie, ale bez pikantnych szczegółów. Żadnej, jak mawiają wydawcy pism erotycznych, ginekologii. Za to w sąsiedztwie gołych pań – słynne nazwiska: Mleczko, Pilch, Stomma i Szczypiorski. Miała być nawet Szymborska, ale w końcu odmówiła. Resztę zespołu stanowili znani dziennikarze lokalnych gazet, ukryci z reguły pod pseudonimami.
– Prawdziwa gratka. Za tekst w „Hustlerze” można było w tym czasie dostać dwa razy więcej niż za miesiąc pracy w rodzimej gazecie – mówi reporter, który nie chce ujawnić nazwiska. – Wydawało się wtedy, że krakowski „świerszczyk” to kura znosząca złote jaja.
Kłopoty finansowe zaczęły się już przy numerze zerowym. Zgodnie z planem miał zostać wydany wiosną 1998 r. Do rąk potencjalnych reklamodawców trafił jednak dopiero w październiku.