Wysoki, szpakowaty pan, rocznik 1939, czego zupełnie nie widać, doktor praw, czego trudno się domyślić, gdyż przyodziewek nosi chłopski, Christian von Plessen notuje prawie 1000 lat historii rodzinnej i prawie 700 lat historii swej wioski, będącej kolebką Plessenów. I taką ma pozostać na wieki wieków, amen. Powrócili tutaj we dwójkę, ojciec i najstarszy syn, by gospodarzyć na ponad 700 ha ziemi, wliczając w to Domshagen, kiedyś również majątek Plessenów. A wrócić musieli, bo rodzina musi być skądś, a nie znikąd.
– Dzisiaj w Niemczech tak naprawdę, to mało kto jest „von” (czyli „z”); jesteśmy społeczeństwem naznaczonym losem – powiada inny „von”, Lorenz von Gottberg, który swe majątki zostawił w Prusach Wschodnich i jeżeli skądś dzisiaj pochodzi, to z Hamburga raczej, a żona Ewa jest rodem von Warschau.
– Nie miałem pojęcia, że ich tylu jeszcze jest! – Hans – niewysoki blondyn z wydatnym brzuszkiem, mieszkający również niedaleko Wismaru – na dźwięk słowa „von” dostaje białej gorączki. Nie żeby był rewolucjonistą wzywającym do rozprawy z feudalizmem, tyle tylko, że te wszystkie „vony” oblazły Ossiland (wschodnie landy zjednoczonych Niemiec) jak nie przymierzając, hm...
W dawnej NRD o ich istnieniu wiedziano, ale nikt nie brał ich poważnie. I oto nagle wszędzie ich pełno, człek widzi ich i potyka się o nich, choć stanowią zaledwie 1 proc. społeczeństwa. Hans był w Regensburgu w Bawarii i zobaczył, jak ludzie reagują, gdy drogą jedzie księżna Thurn und Taxis i słyszał, jak ją tytułują jaśnie oświeconą, po niemiecku w gruncie rzeczy „prześwieconą” (Durchlaucht). – Pogłupieli ci Wessi, że przed nimi czapki z głów ściągają?