Za co więc czcić winniśmy Michałowskiego? Chyba łatwiej zacząć od tego, za co go wielbić nie musimy. Na pewno nie za malarską wyobraźnię. Pojedyncze prace Michałowskiego ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Nagromadzone w dużej ilości stają się męczące. Być może z niesłabnącą satysfakcją po wystawie przechadzał się będzie właściciel stadniny, weterynarz czy hipoterapeuta. Przeciętnego odbiorcę, nawet jeżeli uważa się za miłośnika koni, dorobek artysty musi wcześniej czy później zmóc. Przypomina bowiem obrazkową wersję dzieła „Koń – jego budowa i wykorzystanie”. Oglądamy więc to szlachetne zwierze od łba i od zada, w popasie i galopie, luzem lub przytroczone do wszelkich możliwych pojazdów ciągnionych, jak kareta, dyliżans, wóz, bryczka. Spokojne i narowiste, szlachetne i pospolite, ujęte szkicowo i wymuskane pędzlem czy ołówkiem. Był Michałowski człowiekiem wrażliwym i bywałym w świecie. Sporo widział i przeżył. Wyobrażam sobie, jak piękne malowałby pejzaże, martwe natury, sceny rodzajowe. On jednak uparł się na konie. Był Michałowski urzędnikiem i pozostał nim w pewnym sensie także w malarstwie. Nie fantazjował, nie konfabulował, nie opowiadał pędzlem historii i historyjek, ale produkował konie w tysiącu wersji.
Być może konie Michałowskiego byłyby do przyjęcia także w tak potężnej dawce, gdyby nie fakt, iż stanowiły w polskiej sztuce miłe złego początki. Nie wiem, na ile pod wpływem osiągnięć mistrza Piotra rodzime malarstwo zostało w XIX wieku wręcz zatratowane końskimi kopytami. Dlaczego, spośród tylu bliskich sercu ojczyźnianych symboli, nasi malarze uparli się właśnie na to zwierzę? Mieli jeszcze przecież wierzby, urocze dworki, żurawie i żubry, szlacheckie obyczaje i ludowe obrządki, kościelne święta i wiele innych. W efekcie cwałują przez rodzimą sztukę tabunami ogiery, klacze i wałachy.