Archiwum Polityki

Ja, ten zły

„Agent” jest największą produkcją w historii stacji TVN. I pierwszym w Polsce widowiskiem święcącego triumfy na Zachodzie gatunku reality TV. Prowadzenie tego programu prezes Mariusz Walter zaproponował dziennikarzowi, którego wcześniejszy kontakt z telewizją ograniczał się praktycznie do sporadycznych wizyt przed kamerą. Tym dziennikarzem byłem ja. Nagle, zaciekawiony nowymi zjawiskami w dzisiejszej telewizji, czytający o nich w zagranicznych gazetach, traktujący je po trochu jak świat science fiction, znalazłem się po drugiej stronie lustra.

Na drugim piętrze siedziby TVN, w jednym z pokoi, w upalne sierpniowe lato przekrzykiwało się dwadzieścia parę osób, w tym piątka Skandynawów, która pracowała wcześniej przy produkcji szwedzkiej i norweskiej wersji „Agenta”. Mieli pomóc ekipie TVN. Szwedzi ostrzegali: – Wyobraźcie sobie najbardziej wykańczającą robotę, jaką można wykonać w ponad trzy tygodnie, a i tak nie będzie to to, co was czeka we Francji. – Gdybyśmy im tylko uwierzyli... – wzdycha dzisiaj Ewa Leja, producent całości.

Walter postanowił, że zrealizuje program własnymi siłami i nie będzie zlecać zadania żadnej firmie. Prawdopodobnie w kraju nie ma takiej, która podołałaby zadaniu. Jak podkreśla dzisiaj dyrektor programowy stacji Edward Miszczak, dysponującą setkami ludzi telewizję publiczną stać było tylko na kupienie gotowego amerykańskiego programu („Ryzykanci”) i podłożenie głosu lektora. I to dopiero wtedy, kiedy TVN rozpoczął już akcję reklamową „Agenta”. Gazety nie zdążyły nawet zmienić drukowanego programu. Poza tym, podkreśla Walter, budżet programu był tak gigantyczny (– Koszt dobrego albo bardzo dobrego filmu fabularnego), że nie chciano go dodatkowo podnosić.

Do produkcji ściągnięto zawodowców z zewnątrz: operatorów i dźwiękowców. Szwedzi byli odpowiedzialni za przygotowanie gadżetów technicznych, specjalnych kamer i komputerów. Oni też przygotowali całą logistykę na miejscu, czasami miesiącami szukając odpowiednich plenerów i wnętrz, dogadując sprawy wynajmu. A zdjęcia kręciliśmy i w Pałacu Papieży w Awinionie, i na specjalnie wynajętych mostach, placach i rynkach; z użyciem wypożyczonych helikopterów i luksusowych limuzyn; w gigantycznym labiryncie wyciętym w najprawdziwszym polu kukurydzy filmowanym w nocy z kamery zawieszonej na kilkudziesięciometrowym dźwigu, w parku narodowym i w starej winnicy, w zabytkowym zamku i w reprezentacyjnej sali merostwa.

Polityka 47.2000 (2272) z dnia 18.11.2000; Społeczeństwo; s. 104
Reklama