Bush junior powtórzył manewr Billa Clintona, który 8 lat temu sformował rząd, wyglądający jak miniatura Ameryki – z rekordową liczbą Murzynów, Latynosów i kobiet. Nowy republikański prezydent dwa kluczowe stanowiska – sekretarza stanu i doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego – powierzył czarnym Amerykanom. Złośliwi powiadają, że byli to jedyni Afroamerykanie, którzy go poparli w wyborach, ale Bush rozdał również teki ministerialne lub posady najbliższych doradców amerykańskiemu Meksykaninowi, kubańskiemu uchodźcy i wielu paniom. Gdyby nie słabiutki mandat po wyborach, nie musiałby się tak bardzo starać, aby zatrzeć wrażenie, że Partia Republikańska to ekskluzywny klub białych zamożnych Anglosasów.
Gabinet jest nie tylko kolorowy i sfeminizowany, ale także pełen umiarkowanych republikanów, tolerancyjnych w takich kwestiach jak przerywanie ciąży czy prawa homoseksualistów. Tekę ministerialną ma otrzymać liberalna gubernator z północy Christine Whitman, szefem kancelarii został centrysta Andrew Card. W toku zatwierdzania nominacji należy oczekiwać niespodzianek, ale już teraz można powiedzieć, że Bush stara się spełniać swoją obietnicę, że będzie prezydentem wszystkich Amerykanów.
Szlagier to oczywiście nominacje Colina L. Powella, pierwszego w dziejach USA czarnoskórego szefa dyplomacji, i Condoleezzy Rice, pierwszej kobiety (w dodatku czarnoskórej), której powierzono ster Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Nowojorski dziennik zwrócił uwagę, że emerytowany generał jest „wszystkim, czym nie jest Bush – bohaterem wojny, znawcą problemów światowych, ukochanym przez Afroamerykanów”. Dodajmy – także przez białych, bo Powell głównie przez nich namawiany był do walki o prezydenturę. Rice, absolwentka college’u w wieku lat dziewiętnastu, specjalistka od Rosji i prorektor Uniwersytetu Stanforda, uchodzi za intelektualne dynamo i żelazną damę amerykańskiej polityki.