Mieszkańców innych krajów może śmieszyć, że państwo wiodące prym w światowej technologii zaawansowanej stosuje w wyborach rozklekotane maszyny i ręczne liczenie głosów. Ale nie wystarczy zastąpić rdzewiejącego sprzętu do głosowania. Niewykluczone, że jeszcze bardziej przestarzała okaże się sama instytucjonalna maszyneria amerykańskiego systemu rządów.
Kryzys ustrojowy zaglądający w oczy najpotężniejszemu państwu świata i jego modelowej demokracji nie dotyczy samych tylko Stanów Zjednoczonych. Może on być pierwszym ogniwem całego łańcucha podobnych kryzysów w większości tak zwanych demokracji przemysłowych. A to dlatego, że funkcjonujące w nich struktury polityczne zaczynają tracić zdolność skutecznego działania. Powstawały bowiem w warunkach całkowicie odmiennych od tych, w jakich przyszło im funkcjonować współcześnie.
Kiedy przepowiadaliśmy te kłopoty w książce „Trzecia fala”, nasz głos był osamotniony. Dziś Hillary Clinton podaje w wątpliwość samą instytucję kolegium elektorów. Inni dodają, że trzeba rozważyć zmiany w naszej konstytucji. Niedawno rozmawialiśmy w Mexico City z byłym premierem Hiszpanii Felipem Gonzalezem. Zgodził się on z naszym tokiem rozumowania i opisał ze swej strony zacofanie europejskich struktur politycznych. A zapytajcie, co sądzą ludzie z pokolenia Internetu. Mamy system rządzenia z epoki przedtelefonicznej dla społeczeństw w epoce informatycznej.
Funkcjonujące do dziś formy ustroju politycznego powstawały w czasach, gdy głównym źródłem utrzymania była gospodarka chłopska, a społeczeństwem rządziło ziemiaństwo. Prawa wyborcze były przywilejem mniejszości. Parlamenty stanowiły przytulny salon dysput dla przyjemności. Rewolucja przemysłowa i urbanizacja zmieniły gruntownie warunki działania rządzących. Instytucje polityczne pamiętające feudalizm przeciągnięto za uszy w czasy nowożytne – w erę gigantycznie rozrośniętej biurokracji, powszechnych praw wyborczych, masowych ruchów społecznych i partii politycznych.