Archiwum Polityki

Wyznania podglądacza

Siedziałem w fotelu, oglądałem „Big Brothera”, czytałem „Harry Pottera”, usnąłem, sen miałem koszmarny: śniło mi się, że Małysz przeprasza za Jedwabne. I we śnie, i na jawie byłem w sednie rzeczy.

Ocknąłem się: na ekranie Monika-mężatka droczyła się Grzegorzem-blondynem: – Nie powiem ci – mówiła Monika-mężatka. – Powiedz – prosił Grzegorz-blondyn – powiedz, przecież nikt nie słyszy.

Poprawiłem się w fotelu i pomyślałem, że Grzegorz-blondyn nie do końca ma rację, w końcu i jego rozmowy z Moniką-mężatką, i całego „Big Brothera” podsłuchuje (i podgląda) teraz parę milionów ludzi. Ale też – natychmiast skorygowałem, a nawet twórczo zmodyfikowałem swoje myślenie – ale też Grzegorz (beztrosko zapomniawszy o mikrofonach i kamerach) bezwiednie miał jednak pewną, miał nawet znaczną rację: jak cię podsłuchuje parę milionów ludzi, to jest po prostu tak, jakby cię nikt nie podsłuchiwał. Parę milionów ludzi, owszem, może słuchać, może oglądać – podsłuchiwać, podglądać nie da rady. Podglądanie to jest czcigodna, archetypiczna czynność, jedno z przęseł rozwoju psychologiczno-obyczajowego, jeden z filarów kultury, funkcjonuje jednak, sprawdza się i działa wyłącznie w szlachetnym trybie indywidualnym.

Kto podglądał, kto podsłuchiwał (a kto nigdy nie podglądał ani nigdy nie podsłuchiwał, ten, moim zdaniem, do niczego zasadniczego w życiu nie dojdzie), ten wie, że podglądanie i podsłuchiwanie we dwójkę albo w trójkę to już jest za dużo, już się zaczynają śmichy-chichy, już nie ma podglądania, już się zaczyna karykatura podglądania, bluźniercza parodia świętego, zapierającego dech obrządku.

Polityka 12.2001 (2290) z dnia 24.03.2001; Pilch; s. 91
Reklama