Archiwum Polityki

Jak to podzielić?

Pod nosem Unii Europejskiej trwa wojna językowa. Walonowie i Flamandowie mają siebie serdecznie dosyć, nie na tyle jednak, by się polubownie rozwieść. A Belgia rozpada się na części.
JR/Polityka

Z okazji rozpoczęcia lata Olivier i Martine jak co roku zaprosili na grilla najbliższych sąsiadów: Flamandów, Włochów i po raz pierwszy Polkę, która dopiero co przyjechała do Belgii, by pracować w jednej z unijnych instytucji w Brukseli. – Rozmawialiśmy po angielsku i francusku. W pewnym momencie flamandzki gość zwrócił nam uwagę: jesteście we Flandrii, powinniście mówić po flamandzku – mówi Olivier. Szok. Teraz nie mówią sobie nawet dzień dobry.

Po 20 latach Olivier i jego flamandzka żona chcą się wyprowadzić z Halle, ślicznego 35-tysięczego miasteczka pod Brukselą, tuż nad językową granicą kraju. – Martine boi się, że kiedyś ktoś przyjdzie i zaatakuje ją za to, że jej mąż jest Walonem – mówi Olivier. – Fakt, ona mówi po francusku równie dobrze jak w rodzinnym niderlandzkim, a ja po flamandzku tylko na tyle, by się dogadać – dodaje. Ale ich dzieci mówią już w obu językach. Skończyły flamandzkie podstawówki, ale uniwersytety już francuskie. – To był wybór żony. Zawsze uważała, że kultura romańska jest bardziej wyrafinowana... – tłumaczy.

We wrześniu rada miasta Halle zdecydowała jednomyślnie: francuski ma zniknąć z życia publicznego. Dwujęzyczne znaki drogowe zastąpiono flamandzkimi. – To zwykłe stosowanie prawa – zapewnia pani na poczcie. – W administracji i w budynkach publicznych mówimy po flamandzku we Flandrii, po francusku w Walonii oraz w obu językach w Brukseli, a także po niemiecku na wschodzie kraju – tłumaczy płynną francuszczyzną. I zapewnia, że jak ma klientów z zagranicy, Francuza czy Marokańczyka, to nie ma problemu, mówi po francusku. Ale do klientów z Belgii zawsze zwraca się po flamandzku. Frankofonów jest w Halle tylko 15 proc.

Polityka 32.2008 (2666) z dnia 09.08.2008; Świat; s. 42
Reklama