Nie udało się przede wszystkim namówić prezydenta Busha do zmiany stanowiska w sprawie ekologicznego protokołu z Kioto z 1997 r., choć jego ratyfikacji chcą nawet najwierniejszy europejski sojusznik Waszyngtonu – Wielka Brytania, kulejąca ekonomicznie Japonia i rywalizująca z Ameryką Rosja. Bush obiecał za to, że najpóźniej jesienią jego rząd przedstawi „alternatywny” plan redukcji zanieczyszczeń planetarnej atmosfery. Lepiej poszło z wielkim garbem zadłużenia przygniatającym 40 krajów w Afryce, Ameryce Łacińskiej i Azji. Tu nikt z możnych tego świata nie wyłamał się z szeregu, zgodnym chórem przyrzekli dalszą redukcję długów.
Znaleźli nawet czas na rozmowę z muzykami Bono i Bobem Geldofem, którzy ozdabiają swymi sławnymi nazwiskami wielki społeczny ruch na rzecz umorzenia długów najbiedniejszym. Gdyby nie genueńskie zadymy, głos takich pozarządowych organizacji, walczących od lat z biedą i zacofaniem w tak zwanym Trzecim Świecie, byłby o wiele lepiej słyszalny, a tak ci niezmordowani i dzielni społecznicy zniknęli za chmurami gazów łzawiących. Genua utrwaliła w telewidzach mylne przekonanie, że szczyty to wyłącznie okazja do awantur ulicznych pod czarnymi i czerwonymi flagami.
Liderzy nie ogłosili nowych umorzeń; Bush powtórzył swoje credo, że najskuteczniejszym środkiem walki z ubóstwem jest wolny handel, choć nie zadał już sobie trudu, by wyjaśnić skutki uboczne otwarcia granic w krajach niezdolnych do konkurencji na globalnym wolnym rynku. Nadal nie wiadomo też, jak Wielka Siódemka odpowie na postulaty głębokiej reformy zasad oddłużania obowiązujących w Banku Światowym i Międzynarodowym Funduszu Walutowym (szanse oddłużenia mają teraz te kraje, których dług jest co najmniej półtora raza wyższy niż wartość ich eksportu).
W dwóch jednak sprawach o kapitalnym znaczeniu szczyt przemówił jednoznacznie.