Nazwisko „Ingmar Villqist” – teatralne alter ego czterdziestoletniego krytyka sztuki, wykładowcy i wieloletniego wiceszefa jednej z warszawskich galerii – stało się szerzej znane przed mniej więcej dwoma laty, gdy spektakl „Oskar i Ruth”, prezentowany pod firmą Teatru Kriket z Królewskiej Huty, święcił tryumfy na gdańskim „Windowisku” i innych festiwalach zespołów alternatywnych.
Był to, z wierzchu biorąc, żartobliwy dwuosobowy show: zestaw przekomarzanek pewnej (norweskiej, a jakże) pary małżonków o niekrótkim stażu. Z parodystycznym przerysowaniem ona i on odgrywali rytuały codzienności, schlebiali i docinali sobie na przemian używając wymyślnych wzorców filmowych, scenicznych, literackich, bawili się kontrastami wzniosłości i trywialności, inscenizowali rozbudowane etiudy (brawurowa apoteoza prawdziwych lub zmyślonych zasług Oskara-dowódcy okrętu podwodnego). I nader powoli docierało do widzów, że cała ta rewia stanowi odbicie więdnącego stanu uczuć bohaterów, ich walki o wzajemną więź. W finale na scenę wnoszono heroikomiczną maszynerię, mającą posłużyć małżonkom do wspólnego samobójstwa. Ale i ona okazywała się marna i nieskuteczna – jak życie pozbawione barw i werwy, dołujące i mdłe. Nuta serdecznej melancholii wieńczyła ów misterny seans tragigroteskowej autoterapii.
Już w tym pierwszym wtargnięciu Villqista na teatralną łączkę dawały się zauważyć niezwykłości jego warsztatu. Nade wszystko ciepły i bezlitosny zarazem stosunek do bohaterów: kreował ich tak, jakby był naraz wyrozumiałym ojcem i zawodowym psychoterapeutą, z czułością, ale i bez tuszowania piramidalnych wad. Nieczęsto dziś pisze się tak dla sceny, a jeszcze rzadziej tak reżyseruje; standardem jest raczej profesjonalny dystans do przedstawianego świata, któremu to dystansowi outsider szczęśliwie mógł się nie poddać.