Aby zostać asystentem czy pracownikiem naszych parlamentarzystów, nie trzeba spełniać żadnych warunków co do wieku czy wykształcenia. Najmłodszy 18-letni tegoroczny maturzysta asystuje szefowi komisji ds. nacisków Andrzejowi Czumie (PO), a najstarszy 78-letni emeryt pomaga Józefowi Zychowi (PSL). Każdy z pracowników i asystentów ma w kieszeni legitymację, która otwiera sejmowe drzwi. – Zastanawiamy się, czy nie zasugerować marszałkowi standaryzacji przynajmniej co do wykształcenia pracowników biur poselskich, bo nie wydaje mi się, aby osoby ze średnim wykształceniem dobrze sprawdziły się w roli szefów takich biur – mówi Jerzy Budnik, szef sejmowej komisji regulaminowej i spraw poselskich. Dodaje, że asystentom poświęci jedno spotkanie komisji, bo jest ich za dużo i trzeba ustalić limit.
Polski poseł może mieć dowolną liczbę asystentów, jego koledzy z Finlandii czy Gruzji tylko jednego, a w Wielkiej Brytanii najwyżej czterech. Niektórzy mają nawet kłopoty z wymienieniem ich liczby, jak Jacek Kurski (PiS): – Teraz oficjalnie mam chyba jednego. Mam też grupę nieformalnych asystentów, którzy wyszukują mi różne informacje i monitorują wiele spraw. Pracują w instytucjach związanych z PO i dlatego nie mogę zdradzić ich danych, bo pewnie straciliby pracę.
Rekordzista Tadeusz Motowidło (Lewica) wręczył 19 legitymacji asystenckich. Mówi, że ludzie garną się do niego, a status współpracownika pomaga załatwić każdą sprawę. Zastrzega, że jest ostrożny w dobieraniu swoich reprezentantów. – Przy mnie raczej nikt kariery nie zrobi, jak zauważyłem, że komuś tylko o to chodziło, to kazałem oddać legitymację. Rentgena w oczach zabrakło posłowi Tadeuszowi Iwińskiemu (Lewica), który niedawno pożegnał się z jednym z jedenastu społecznych współpracowników.