Archiwum Polityki

Ja się nie spieszę

Rozmowa z reżyserem Januszem Morgensternem o doświadczeniach młodości, kryminałach, serialach i nowym filmie

Ewa Winnicka: – Dlaczego nigdy pan nie opowiada o tym, co przeżył w czasie wojny?

Janusz Morgenstern: – Dla emocjonalnego bezpieczeństwa. Nawet z moją żoną nie rozmawiamy na ten temat, to byłoby dla mnie zbyt skomplikowane. Przeżyłem trudne momenty. Chyba nawet nie wiedziałbym, jak o nich opowiedzieć.

Często mówi pan publicznie, że gdy wojna się skończyła – osiągnął pan stan euforii.

Wszystko jest lepsze niż Zagłada. Być może doświadczenia wojenne spowodowały, że nie przejmuję się błahymi rzeczami. Na przykład nie ścigam się z kolegami filmowcami.

Ile lat minęło od ostatniego filmu wyreżyserowanego przez pana?

Osiem. W 2000 r. skończyłem „Żółty szalik” według prozy Jerzego Pilcha. Jeśli pyta pani o wątek autobiograficzny: matkę głównego bohatera umieściłem w miejscu, które przypominało mój dom na Podolu z czasów okupacji. Tam zdawałem maturę. I żeby było ciekawie, po ukraińsku zresztą.

A przed „Żółtym szalikiem” było „Mniejsze niebo” w 1980 r.! Dość rzadko sięga pan po kamerę.

Już mówiłem, że się nie spieszę. Nigdy nie kręciłem filmów na siłę. Wielu, na których bardzo mi zależało, nie udało mi się w ogóle zrealizować, bo odrzucała je komisja scenariuszowa. Na przykład na IV roku studiów z Kaziem Kutzem i Tadziem Chmielewskim złożyliśmy projekt filmu wojennego, który składał się z trzech epizodów, między innymi o powstaniu warszawskim. Komisja odrzuciła nasz pomysł, dość długo musiałem czekać na możliwość zadebiutowania. Potem na cztery przygotowywane scenariusze realizowałem jeden.

Co pan robił, kiedy nie kręcił pan filmów?

Żyłem, proszę pani, co po doświadczeniach wojennych bywało stanem w zupełności wystarczającym.

Polityka 24.2008 (2658) z dnia 14.06.2008; Kultura; s. 70
Reklama