Opinię publiczną przyzwyczaiła do tego, że mówi ostro i zawsze wie, co mówi. Jeszcze latem tego roku podkreślała, że orzekanie traktuje jak misję, że nigdy nie będzie urzędnikiem, bo w biurze umarłaby z nudów. Cztery miesiące później została ministrem sprawiedliwości w rządzie Leszka Millera.
Nominacja wywołała tyle nadziei, ile zdziwienia i wątpliwości – oto szefem jednego z najważniejszych resortów nie został polityk lub szanowany profesor prawa, ale prosta sędzia. Spekulowano, że premier wyjął królika z kapelusza, że bardziej od samej Barbary Piwnik potrzebował jej popularności jako odtrutki na popularność byłego ministra Lecha Kaczyńskiego. I że przy okazji sprytnie zastopował proces FOZZ, w którym ona sądziła. Będzie ministrem kiepskim, łatwym do manewrowania, bo nie zna się na meandrach polityki, mówiono. – Smutno mi, że jacyś anonimowi sędziowie wydają wyrok, nie znając materiału dowodowego – ripostowała nowa minister kilka tygodni temu w rozmowie z reporterem „Polityki” przekonana, że jej polityczne niedoświadczenie to atut, sygnalizujący brak uprzedzeń i gotowość do współpracy z każdym. – Do dyskusji, dochodzenia do wspólnego poglądu jestem przyzwyczajona – deklarowała z uśmiechem.
Życie zweryfikowało tę deklarację boleśnie szybko. Uśmiech z twarzy pani minister zniknął, pojawiła się na niej zawziętość. Afera z prokuratorem Kauczem pokazała, że Barbara Piwnik najchętniej dyskutuje sama ze sobą, zaś raz przyjętego poglądu potrafi bronić do końca, nawet wbrew rozsądkowi. Wielu kolegów z sali sądowej zna ją z tego od lat.
Prokurator X.: – Dobry sędzia nie ujawnia na sali sądowej swojego stosunku do sprawy.