Dzisiejsza Rosja jest słabeuszem przy potężnej Ameryce, ale pod rządami Putina powraca ostatnio do roli pierwszoplanowego partnera Waszyngtonu. Kiedy po 11 września Ameryka, a przynajmniej rząd Busha, zrozumiała nagle, że jednak potrzebuje czasem pomocy innych krajów, można było odgadnąć, że Rosji, z jej położeniem geograficznym i doświadczeniem w Afganistanie, potrzebować będzie szczególnie. Trudno wszak było oczekiwać, że Putin posunie się tak daleko. Rosyjski prezydent – przypomnijmy – jako pierwszy zagraniczny przywódca zatelefonował do Busha z wyrazami współczucia i solidarności, zaoferował pomoc wywiadowczą, a potem – wbrew swoim generałom – udostępnił rosyjską przestrzeń powietrzną amerykańskim samolotom i nie sprzeciwiał się rozmieszczeniu wojsk USA w postsowieckich republikach Azji Środkowej. W październiku ogłosił zamknięcie rosyjskiej stacji szpiegowskiej na Kubie i bazy morskiej w Wietnamie. W Brukseli sugerował, że łagodzi swój sprzeciw wobec dalszego rozszerzenia NATO, a nawet przyjęcia do Sojuszu trzech krajów bałtyckich.
W Ameryce, zawsze pilnie przyglądającej się Rosji, natychmiast dostrzeżono te gesty. Demokratyczny przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Senatu Joseph Biden powiedział, że „żaden rosyjski przywódca od czasów Piotra Wielkiego nie spojrzał tak daleko na zachód”. Według jednego z aktualnych sondaży, nigdy też od czasów II wojny światowej tak wielu Amerykanów nie uważało Rosji za przyjaciela. Część komentatorów uznała niemal, że Putin – którego sukcesję po Jelcynie odbierano początkowo jak swego rodzaju restaurację ancien régime’u (bo jest z KGB i przywrócił melodię hymnu ZSRR) – przeżył swoiste nawrócenie i zdecydował się na trwałe związki Rosji z Zachodem.