Z bliska sytuacja wygląda inaczej. Pomimo że w tym sezonie aż trzynastu reżyserom udało się zadebiutować, wcale to nie oznacza, że nastąpił w polskim kinie przełom.
Debiutów jest faktycznie więcej niż przed rokiem czy przed pięcioma laty tylko dlatego, że powoli zaciera się w Polsce granica pomiędzy, nazwijmy to umownie, produkcją niezależną a profesjonalną. Wcześniej nikomu do głowy nie przyszłoby porównywać pierwsze filmy Władysława Pasikowskiego czy Doroty Kędzierzawskiej z projektami amatorskimi. Teraz czyni się to często i bez skrępowania. Bez względu na poziom, jaki reprezentują dzieła niezależne i profesjonalne – wszystkie bez wyjątku dopuszcza się do konkursu w Gdyni, nagradza solidarnie na zakończonym niedawno festiwalu „Młodzi i film” w Koszalinie, omawia razem w prasie i telewizji.
Instytucje państwowe takie jak Komitet Kinematografii czy telewizja publiczna, na których ciąży obowiązek wspierania początkujących artystów, również zmieniły nastawienie do amatorskiej produkcji. Na realizowane w domowych pieleszach filmiki, np. zielonogórskiej grupy Sky Piastowskie, niegdyś nikt z decydentów nie zwróciłby uwagi. Dziś z rozpędu wlicza się je do dokonań rodzimego przemysłu. Nie dlatego, że są tak dobre i na pewno nie dlatego, by dowartościować ich autorów. Chodzi o to, by zmylić środowisko filmowe, a ściślej – debiutantów oczekujących latami na możliwość zrealizowania filmu. O ileż wygodniej państwowemu urzędnikowi przyznawać dotacje na superprodukcje, sygnowane nazwiskami tak zwanych reżyserów z dorobkiem, niż podejmować ryzyko skierowania do produkcji utworu nieznanego artysty. A tak, gdy film zrealizowany poza państwową kasą zaliczy się do statystyki, każdy czuje się usprawiedliwiony: chcieliście debiutów, no to je macie.