Ostatnie wiadomości o przygotowaniach do 74 ceremonii rozdania złotych statuetek przypominały doniesienia z frontu wojny psychologicznej. Atakowano zaciekle „Piękny umysł”, a zastrzeżenia dotyczyły nie samego filmu, lecz pierwowzoru ekranowego bohatera, laureata Nagrody Nobla, profesora Johna Nasha, którego biografię poddano przyśpieszonej lustracji. Jakby nagle w Hollywood zapomniano, że w filmie fabularnym niekoniecznie wszystko musi zgadzać się z rzeczywistością. Doszło do tego, że Nash musiał osobiście pofatygować się do telewizji, by złożyć ważne oświadczenie, że nie jest homoseksualistą. Wcześniej zaś tłumaczył, że za swe antysemickie wypowiedzi nie bierze odpowiedzialności, gdyż formułował je w stanie zaburzenia mentalnego. Tylko najbardziej złośliwi czepiali się jeszcze takich na przykład szczegółów, że żona, która w filmie jest chodzącym ideałem, w rzeczywistości opuściła męża.
Najwyraźniej jednak członkowie Amerykańskiej Akademii nie brali serio tego typu pomówień i film Rona Howarda zebrał dwie najbardziej liczące się nagrody – Oscara za najlepszy film roku i najlepszą reżyserię. Można by zatem powiedzieć, że genialny matematyk schizofrenik pokonał hobbitów z „Władcy pierścieni”, który to obraz dostał przecież najwięcej, aż 13 nominacji. Ostatecznie ekranizacja eposu Tolkiena musiała zadowolić się czterema Oscarami; tyle samo nagród zebrał „Piękny umysł”, który miał „tylko” 8 nominacji.
Wbrew przypuszczeniom wręcz graniczącym z pewnością, Oscara za główną rolę w „Pięknym umyśle” nie dostał Russell Crowe. Akademicy nie padli na kolana przed kreacją, która z całą pewnością jest wybitna, bez której w ogóle trudno sobie wyobrazić ten film, okrzyknięty przecież najlepszym dziełem roku.