Bliskie relacje ze służbą więzienną wywarły na Henryku Długoszu trwałe piętno. Schudł i osiwiał. – Najbardziej się bałem, że w więzieniu mi się coś odklei i wyjdzie wrak. Jak chudłem i traciłem siły, to zmuszałem się do jedzenia, mówiąc sobie: jeszcze jedna łyżeczka za synka Wiktorka, a ta za Paulinkę – wspomina.
Bilans ponaddziewięciomiesięcznego pobytu w półotwartym zakładzie karnym pod Nową Hutą trudno nazwać dodatnim. Były poseł nie wzbogacił się intelektualnie, bo zabraną ze sobą książkę Tomasza Lisa „Co z tą Polską?” próbował przeczytać kilka razy, ale go odrzucało.
Nie zrobił również studiów podyplomowych w swoich rodzinnych Kielcach. Dyrekcja więzienia podejrzewała, że nie o edukację mu chodzi, ale o częstsze wizyty w domu i zgody nie wydała. Długosz przekonał się za to, na kogo tak naprawdę może liczyć, ale to też trudno zaliczyć do pozytywów, bo poza rodziną i dwiema, trzema osobami nie pozostał przy nim nikt z dawnego, licznego wianuszka klakierów i partyjnych kolegów.
Towarzysz pistolet
Ojciec chłoporobotnik z wykształceniem zasadniczym i matka uwięziona w roli gospodyni domowej dawali chłopakowi z Drugni pod Kielcami słuszny życiorys, co zapewniało przyjęcie do technikum mechanicznego z internatem. Jest 1976 r. Partia stawia na takich jak on, którzy nawet krwi dla kraju nie szczędzą. – Jak przyszedłem, szkoła znajdowała się w drugiej dziesiątce pod względem honorowego krwiodawstwa. Gdy ja się za to wziąłem, to byliśmy numerem jeden – wyznaje z dumą. Dorastanie w czasach pryncypialnej walki o idee marksistowskie nie było łatwe i wiązało się z trudnymi wyborami. – Szlag mnie trafiał, jak widziałem to komunistyczne marnotrawstwo i brak myślenia. Ale widziałem też, że Solidarność nie jest alternatywą, bo różni tam trafiali i wyraźnie do koryta szli – wspomina.