Micna, 51-letni burmistrz Hajfy, generał rezerwy, który nawet w mundurze nie patrzył na świat przez celownik działa, urodził się w prawdzie w Izraelu, ale nie posiada ani jednej cechy, które charakteryzują większość rodzimych polityków. Micna jest skromny, emanuje spokojem duchowym, nie przemawia jak zawodowy orator, a co gorsza, głośno mówi, co naprawdę myśli. Gdy trzy miesiące temu postanowił wystartować do prawyborów, doradcy i rzecznicy szeptali mu do ucha, że tą drogą daleko nie zajdzie; że doświadczony polityk mówi ludziom to, co chcą słyszeć. Micna zbył ich niecierpliwym wzruszeniem ramion. Wbrew wszystkim przepowiedniom, niemal nokautem położył na łopatki swojego rywala Beniamina Ben-Eliezera.
Natychmiast po objęciu partyjnego stanowiska, znów urągając wszelkim zasadom zdrowego rozsądku, wbrew dobrym radom fachowców, oświadczył, że jeśli zostanie szefem gabinetu, zlikwiduje osadnictwo w Strefie Gazy, a po roku wycofa stamtąd ostatnie jednostki armii. W przeciwieństwie do Szarona, Netanjahu, a dzisiaj nawet Ehuda Baraka, nowy szef partii gotów jest rokować z Jaserem Arafatem. Jeśli Palestyńczycy uznają Arafata za godnego lidera, także dla niego, dla Micny, będzie godnym partnerem. A jeśli rozmowy nie przyniosą pożądanych rezultatów, powiada, zlikwiduje większość izraelskich osiedli na Zachodnim Brzegu i jednostronnie ustali granice między Izraelem a państwem palestyńskim.
Przez niemal dwa lata Partia Pracy współtworzyła koalicję rządową i zdaniem większości jej członków skompromitowała się popieraniem polityki siły i represji sprzecznej z jej ideowymi założeniami. Głos Abrama Micny brzmi jak zapowiedź nowej ery i nowego partyjnego oblicza. Wątpliwe jest jednak, aby głos ten utorował mu drogę do fotela premiera. Nazajutrz po tym, jak wyciągnął rękę do Palestyńczyków, wyleciał w powietrze autobus wiozący cywilnych pasażerów, w większości uczniów jerozolimskich szkół średnich.