Archiwum Polityki

Galicyjskie pierogi

Przemyśl to dla mnie mały Lwów. Dawne cesarsko-królewskie miasto, gdzie do dziś żyje wielu miłośników Najjaśniejszego Pana Franciszka Józefa. Takim był mój dziadek, który swoją córkę, a moją matkę nazwał Franciszką, czego ta potem nie cierpiała do końca życia. Jako drugi urodził mu się syn i dostał imię Józef. I tak miał już potem dziadek kompletnego ukochanego cesarza we własnym domu.

We wczesnej młodości fascynowały mnie wysokie góry i jaskinie. Był taki moment, kiedy równocześnie do mnie należał wysokościowy (Gasherbrum II w Himalajach – 8035 m n.p.m.) i głębokościowy (Jaskinia Śnieżna w Tatrach – 567,5 m) rekord Polski. Ale nie udało mi się już zdobyć szczytu K-2 i w górach zginęła moja druga żona. Wtedy zwolniłem nieco tempo. I wtedy też, pod koniec lat 70., kiedy wykładałem matematykę w duńskich i angielskich uczelniach, przekonałem się, że rower może być znakomitym środkiem do poruszania się po mieście. W 1979 r. wróciłem do Polski i kupiłem rower.

Potem narodziła się Solidarność i polityka wciągnęła mnie nie mniej niż wcześniej góry. Pamiętam, jak w 1981 r., ku zdumieniu licznych ekip telewizyjnych, podjechałem na negocjacje z rządem pod gmach URM na rowerze, który następnie przypiąłem łańcuchem do ogrodzenia. To sfilmowane zdarzenie pokazywano potem jako ilustrację kontrastu pomiędzy życiem opozycji i ówczesnej władzy.

Rower przydał mi się w stanie wojennym i w późniejszej działalności w opozycji. Jadąc na nim stosunkowo łatwo można było zgubić ubecki ogon, wjeżdżając w jednokierunkową ulicę, przechodnią bramę czy w park. Ale z drugiej strony był on moim znakiem rozpoznawczym i z oczywistych względów nie mogłem go zaparkować przed domem, w którym miałem się choćby spotkać z ukrywającym się Zbyszkiem Bujakiem.

Był to wielki i stary już rower marki Ukraina. Kiedyś, kiedy przypinałem go łańcuchem, podszedł nobliwy pan i zapytał: – Przepraszam pana bardzo, ale czy jest już aż tak źle, że nawet coś takiego mogą ukraść? I faktycznie, chyba zrobiło się źle, bo w końcu tę Ukrainę mi ukradli.

Wkrótce dostałem następny rower, którym jeżdżę do dzisiaj. Jest to wehikuł bez żadnych bajerów, jednobiegowy, a do tego damski, aby było łatwiej wsiadać, z bagażnikiem z tyłu – na teczkę i jakieś ewentualne zakupy.

Polityka 29.2002 (2359) z dnia 20.07.2002; Społeczeństwo; s. 62
Reklama