Przechodzę Chmielną. Nagle potykam się o rozłożonego malowniczo typka. Koło niego leży kartka: „Zbieram na operację kanarka. Ale nie umiem śpiewać...”. Ludzie o dobrych sercach zrzucają się na operację do kapelusza. Ani trochę niezdziwieni: to już nie te czasy, gdy z nastaniem lata człapała nuda kanikuły. Jaka nuda, jaka kanikuła? Otwieram gazetę, szeleszczącą konfesyjnością. Oczy wabi anons: „Warsztaty dla wodzirejów: Bal Biblijny, festyn, ognisko...”. Gdzie można wyuczyć się wodzirejstwa? W Wyższym Seminarium Duchownym w Koszalinie. I pomyśleć, że dawniej organizator zabawy, wykrzykujący: – „Panie robią kółeczko” – nie pobierał nauk w seminarium. Teraz pewnie chodzi nie o kółeczko taneczne, lecz różańcowe. I taki Ludwik Sempoliński na wodzireja już by się nie załapał, mowy nie ma. Jerzy Stuhr, bohater filmu Falka, odpadłby w przedbiegach. Poprowadzić bal – Biblijny, ciężka sprawa. Podejrzewam, że łatwiej zbudować biblijną arkę: jak wynika z przekazu, płynął na niej wodami Potopu tylko jeden Cham. Dziś wygląda to inaczej. Gdzie to ja przeczytałem, nie pamiętam: podobno mistrzunio telewizyjnych rozmówek, demon sztychu, mikado humoru dialogował na wizji z koleżanką z roboty; funkcyjną zresztą. – To prawda, że piersi ci obwisły po tym, jak karmiłaś dzidziusia? – zapytał przyjemniaczek z gatunku bawichamków.
Dlatego dobrze się stało, że właśnie w czasie kanikuły wielką wagę zaczęliśmy przywiązywać do elegancji, manier, dobrych obyczajów. Ma to sens: każdą sprawę da się załatwić delikatnie. Słyszałem opowiastkę z regionu Bliskiego Wschodu: kibuc pod Hajfą zamieszkany przez powróconych z Rosji. Do jednego z kibucników ma przyjechać w odwiedziny mamusia żony.