Gdyby polityka była dziedziną, w której udają się misterne intrygi, można byłoby ułożyć taki scenariusz: Jarosław Kaczyński ma już dość Ligi Polskich Rodzin z jej bezwzględnym, chaotycznym radykalizmem, chce nieco uspokoić skrajne prawe skrzydło, które jest mu niezbędne, by obejmować całość prawicy.
Kto lepiej nadaje się na lidera takiego narodowo-katolickiego nurtu niż Marek Jurek, polityk liderowi PiS posłuszny (dowiódł tego jako najbardziej wierny i powolny swej partii marszałek Sejmu)?
Z jego fundamentalistycznymi, doktrynerskimi zasadami, z misją krzewienia przez państwo zasad katolickiej wiary, zwłaszcza zaś uparty w dążeniu do wprowadzenia całkowitego zakazu aborcji. W swych przekonaniach autentyczny aż do politycznej naiwności, przez co dla części wyborców, których trzeba utrzymać, wiarygodny. Rzadko kto w polskiej polityce rezygnuje przecież dla zasad ze stanowiska. Marek Jurek miałby i tę zaletę, że nie ma wyraźnych cech przywódczych. Czyli dla Kaczyńskiego konkurencja żadna, ale pomocnik wymarzony. Gdyby polityka była dziedziną, w której udaje się realizować takie misterne plany, Kaczyński sam mógłby namówić Marka Jurka do rejterady, aby wreszcie sprawić kłopot Giertychowi i ostatecznie wyeliminować go z polityki. Polityka jest jednak mieszanką planów, emocji i przypadków.
Nowa partia jest w dużej mierze właśnie wynikiem emocji i przypadku. Jakiegoś zdania wypowiedzianego w kuluarach posiedzenia władz PiS, które marszałka ubodło; jednej dyrektywy, jak głosować, która przelewa czarę żalów i wcześniejszych upokorzeń; silnego związku emocjonalnego kilku osób, które chcą pozostać wobec siebie solidarne. Misternego scenariusza więc nie było. Bunt Marka Jurka w tym akurat momencie nie jest Kaczyńskiemu na rękę, bo uwidacznia jego słabość, pokazuje, że znalazła się grupa ludzi zdolna zakwestionować jego przywództwo i otwarcie mu się przeciwstawić.