Niektórzy kapitalistyczni pracodawcy przejęli z dobrodziejstwem inwentarza część socjalistycznego bagażu, ale wprowadzili generalną zasadę: jak mają, to dają, jak nie, to nie. Za to w wielu tradycyjnych, ciężkich branżach, szczególnie z mocnymi organizacjami związkowymi, obowiązuje inna filozofia: nie ma, że nie ma.
Lista peerelowskich przywilejów – jeżeli za nie uznamy, w największym skrócie, jakieś szczególne uprawnienia przyznane grupie osób – była nieskończenie długa.
Podporom systemu: wojsku, milicji i służbom specjalnym gwarantowano szybki dostęp do mieszkań, do talonów na wszystko, a na dodatek obsypywano mundurowych wszelkiego rodzaju ulgami. Podobnie rozpieszczano przodujące siły klasy robotniczej, choćby górników, hutników i kolejarzy. Ci pierwsi dodatkowo korzystali ze słynnych sklepów z żółtymi firankami, za którymi stały kolorowe telewizory, pralki, lepsze meble i odżywki dla dzieci.
Rybacy mogli liczyć na złowione przez siebie śledzie, a dziennikarze na bezpłatne gazety plus okresowo – mydło, ręcznik i, szczególnie cenny, papier toaletowy. PGR też dawał, co miał – każdemu pracownikowi przysługiwało w roku m.in. prawie 550 l mleka. Jak kraj długi i szeroki, rozdzielano deputaty węglowe: i górnikom, i hutnikom, kolejarzom, tramwajarzom; zatrudnionym w fabryce obcasów i kopyt obuwniczych dano na przykład na rok 1,2 t węgla.
Górnicy przodują
Przywileje nadal utrzymują podział – choć bez żadnego uzasadnienia ekonomicznego – na równych i równiejszych. Zamazują finansowy obraz firmy. Jednakowo rozdzielane są biednym i bogatym. Tylko dlatego, że się należą, że zapisane zostały w ustawach, że są prawem nabytym. W niektórych przypadkach wydaje się, że na zawsze.
Górnicy, pomimo katastrofalnej sytuacji branży, zachowali najwięcej uprawnień rodem z PRL.