Obawy, że pacjent nie przetrzyma aplikowanej mu w każdej dekadzie dawki nowości i awangard, pojawiały się już od dawna. W 1972 r. Lionel Trilling w książce „Szczerość i oryginalność” jeszcze dość ostrożnie pisał: „Bezprecedensowe rozprzestrzenianie sztuki, łatwość, z jaką niegdyś ezoteryczne albo odpychające formy sztuki są dziś akceptowane (...), te okoliczności nie dają oparcia dawnemu przekonaniu, że sztuka rozwija osobistą niezależność”. Ale w ostatnich czasach pełne niepokoju diagnozy przybrały na sile i ostrości sformułowań. O co chodzi tym wszystkim, którzy biadolą nad kondycją sztuki i ogłaszają jej stan agonalny? O kilka rzeczy.
Zarzutem najczęściej podnoszonym jest coś, co krytycy nazwali deterytorializacją. Czyli wyjściem za tradycyjnie jej przypisany obszar i nieustannym anektowaniem nowych terenów: nauki, polityki, obyczajowości, a przede wszystkim codziennego życia. „Sztuka nie różni się już niczym od tego, co uważane jest za jej przeciwieństwo” – pisał Sylvere Lotringer, profesor filozofii na Uniwersytecie Columbia. Zaczęło się oczywiście od Marcela Duchampa, ale lista tych, którzy chwytliwymi hasłami typu wszystko jest sztuką lub każdy jest artystą, liczy sobie o wiele więcej nazwisk, a najjaśniej świecą na niej Fluxus, Joseph Beyus, Andy Warhol, praktycznie cały konceptualizm.
Obraz zaczął być wypierany przez akcję artystyczną, a w najlepszym razie przez wideo, rzeźba – przez instalacje. To dzięki owej deterytorializacji Julita Wójcik mogła w galerii Zachęta obierać ziemniaki, a krytycy cmokać z uznaniem nad tym wydarzeniem. Sztuka co chwila zaskakuje czymś nowym. „A jednak coś istotnego zdaje się w niej obumierać – pisze Marcin Giżycki w książce „Koniec i co dalej?