Ile razy Sikora chciał rzucać biathlon w diabły, wie tylko on sam. Ryzyko zawodowe, można powiedzieć, bo jeśli ktoś decyduje się podporządkować życie dyscyplinie, w której trudno o kibiców, a jeszcze trudniej o sponsorów, to niech się potem martwi.
Może zresztą wszedłby w interes dekarski prowadzony przez brata w rodzinnym Wodzisławiu, zapewniał ludziom dach nad głową w sensie ścisłym i bez nostalgii oglądał biathlon w telewizji, gdyby nie Anterselva. To tam w 1995 r., mając 22 lata, został mistrzem świata w biegu na 20 km. Rozsądek podpowiadał mu, że teraz będzie już z górki, bo mistrzostwo świata to argument, który otworzy wszystkie drzwi. W teorii podział ról wydawał się oczywisty: Sikora doskonali sztukę, a najbliższe otoczenie chucha na niego i dmucha.
Na pierwszy rzut oka biathlon to konkurencja, w której wszystko zależy od zawodnika. Trzeba biec szybko i równo, na strzelnicy mierzyć celnie i naciskać spust do rytmu. Nic prostszego. Ale biathlonista jest w łańcuchu ostatnim ogniwem. Na jego wynik pracuje sztab ludzi. Ktoś wybiera i smaruje narty, ktoś je testuje, inny jest od ćwiczeń na celność, inny od doskonalenia techniki. Lekarz, masażysta, fizjolog. Człowiek od rezerwowania hoteli i biletów, od usuwania spod nóg przeszkód.
Po Anterselvie improwizacja stała się jednak regułą. W Polskim Związku Biathlonu notorycznie brakowało pieniędzy. Działacze tłumaczyli się tak: mistrzostwo świata było splotem szczęśliwych okoliczności, nie widać ciągu dalszego, zatem nie ma sponsorów, a Ministerstwo Sportu obcina dotacje i stypendia. Zawodnicy przywykli do myśli, że trzeba zadowolić się tym, co jest: wynajętymi busami, dzieleniem pokoju w hotelu, przeciętnym sprzętem, a wreszcie trenerami oraz serwisantami odrabiającymi pańszczyznę, bo związek stać na podpisanie z nimi umowy co najwyżej na pięć miesięcy.