Archiwum Polityki

Tenor przełomu wieków

Był ostatnią legendą opery w tradycyjnym rozumieniu, a zarazem pierwszym równoprawnym obywatelem pop-świata.

Żal po zmarłym we czwartek Luciano Pavarottim ogarnął nie tylko melomanów. Pavarottiego znali i lubili wszyscy, choćby w życiu nie byli w operze. A to dlatego, że ten – jak dziś się mówi – ostatni wielki włoski tenor XX w. jednocześnie z całą mocą wkraczał w wiek XXI: był artystą czasu demokracji. Nie zamykał się w wąskim kręgu odbiorców, chciał śpiewać dla każdego i do każdego. Na najznaczniejszych scenach świata, ale także w parkach i na stadionach. Nie stał się jednak tenorem stadionowym jak wielu jego naśladowców. Do końca pozostał rasowym śpiewakiem operowym, najlepiej czującym się w stylistyce belcanto.

Nie był człowiekiem teatru w takim stopniu jak jego kolega Plácido Domingo. Sceniczne role Pavarottiego, choć pamiętne dzięki jakości śpiewu, nie były jakimiś szczególnymi kreacjami aktorskimi, nie spełniały więc podstawowego kryterium, jakie dzisiejsi reżyserzy, rodem z teatru i kina, stawiają śpiewakom operowym. Pod tym względem Pavarotti był solistą w starym stylu: wiedział, że jest na scenie przede wszystkim po to, by ukazywać swój wielki dar – wspaniały, niezwykle mocny tenor o ujmującej, świetlistej barwie, którym operował tak swobodnie, jakby problemy techniczne w ogóle nie istniały. Jak sam powiedział: – Bóg zrobił dla mnie coś niezwykłego: ucałował moje struny głosowe. Dlatego nazwisko Pavarotti stało się marką, znakiem najwyższej jakości.

Artysta wykorzystywał tę markę świadomie, by zanieść piękno muzyki operowej również w środowiska zupełnie z operą niezwiązane. Bez wahania godził się na występy w towarzystwie popularnych gwiazd; był jednym z pierwszych, którzy to czynili. W rodzinnej Modenie stworzył cykl koncertów pod marką Pavarotti&Friends, z których potem powstawały płyty.

Polityka 37.2007 (2620) z dnia 15.09.2007; Kultura; s. 75
Reklama