Okres miodowy, też nie za różowy, skończył się w LiD z chwilą rozpoczęcia układania list wyborczych. – Walka o miejsce na listach przypomina trochę grę w trzy karty, które rozdaje nam SLD – mówi Arkadiusz Kasznia, rzecznik prasowy Socjaldemokracji Polski. – Dla SLD jesteśmy tylko listkiem figowym – dodaje Kasznia. – A skoro mają już listek, to próbują wymiksować koalicjantów.
Z jedenastu obiecanych jeszcze w 2006 r. pierwszych miejsc dla SDPL na listach LiD, które gwarantują niemal stuprocentowo mandaty poselskie, zostało im ledwo sześć, a i to do końca nie wiadomo, czy na pewno.
Bo, jak wspomina rzecznik Kasznia, SLD zażądało od jego partii kolejno ustępstw na rzecz Partii Demokratycznej, Unii Pracy i ludzi z listy Aleksandra Kwaśniewskiego (dopiero później okazało się, że takiej listy w ogóle nie ma).
– LiD jest sztucznym tworem, który scaliła konieczność taktyczna, dlatego każdy gra na siebie – mówi Kasznia, który jednak wierzy, że koalicja lewicy mimo wszystko przetrwa. – Przetrwać musi, bo nie ma innego wyjścia. Koledzy z SLD wiedzą, że jak to się rozwali, oni odziedziczą wartościowe logo LiD, za którym mogą się skutecznie schować.
Nie kojarzyć się z KC
Bo w LiD, mimo zapewnień o dojrzałym sojuszu wszystkich sił na lewicy, wciąż panuje zasada ograniczonego zaufania. Szczególnie dotyczy to relacji między SLD a Socjaldemokracją Polską Marka Borowskiego.
– Wielu ludzi Sojuszu nie znosi Borowskiego – mówi jeden z byłych posłów SLD. – Starzy działacze są wściekli, że ktoś taki, kto wyprowadził nam ludzi z partii, teraz ma być liderem listy i wejść do grupy rozgrywającej na lewicy. Więc mówią, że w ogóle nie pójdą głosować.