W połowie sierpnia, w piętnastą rocznicę rozpoczęcia wojny abchasko-gruzińskiej, w całej Abchazji niespodziewanie zabrakło benzyny. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby wykorzystano ją na froncie niezakończonego konfliktu. Zużycie paliwa wzrosło siedmiokrotnie, bo czarnomorską Abchazję zalały setki tysięcy zmotoryzowanych turystów, głównie z Rosji. Czy moglibyśmy pójść w ślady Rosjan i spędzić urlop na Południowym Kaukazie? Może i wylegiwanie się na plażach abchaskich kurortów jest zbyt wątłym pretekstem, ale zwiedzanie kaukaskiego interioru z pewnością zadowoli najbardziej ambitnych.
Z Polski do Gruzji jest bliżej niż do Portugalii, jednak wyjazd na Zakaukazie uchodzi za wyjątkowo ryzykowny. Wbrew obiegowej opinii Armenia, Azerbejdżan i Gruzja należą do względnie bezpiecznych krajów, oczywiście pod warunkiem, że turyści zachowają zdrowy rozsądek i wystrzegać się będą okolic, w których tlą się konflikty zbrojne. Zaniechają zwiedzania Górskiego Karabachu, Nachiczewanu, niektórych części Abchazji czy Osetii Południowej, nie zdecydują się na wędrówkę górską w pobliżu granic międzypaństwowych: bywa, że wopiści strzelają bez ostrzeżenia i podobno nie ma tygodnia, by na którejś z granic ktoś nie zginął.
Do przełamania stereotypowych wyobrażeń o Południowym Kaukazie trzy kraje wykorzystują lokomotywy miejscowego eksportu. Azerowie – ropę, Ormianie – diamenty i koniak, zaś Gruzini – wodę mineralną, wino i herbatę, choć tę ostatnią promują z nieco mniejszym animuszem.
Ormianie, już w XI w., na początku prawie tysiącletnich rozbiorów Armenii, opuszczali rodzinne strony, najczęściej uciekając przed prześladowaniami. Fale emigracji wzbierały kilkukrotnie, szczególnie nasilały się podczas eksterminacji ormiańskich poddanych przez Imperium Osmańskie.