Pięciu wysokich, przystojnych mężczyzn w ciemnych okularach i czarnych płaszczach jak z „Matriksa” tańczy na scenie. Poły długich okryć fruwają w powietrzu, odsłaniając muskularne klatki piersiowe i pracowicie opalane ramiona. Ani grama tłuszczu, same mięśnie.
Dziewczyny pod sceną piszczą z zachwytu. – Im głośniej będziecie krzyczały, tym więcej zobaczycie. Jesteśmy po to, byście się dobrze bawiły – zachęca tańczący z przodu brunet i ściąga płaszcz. Te bardziej nieśmiałe patrzą spod ścian niepewne, czy włączyć się do zabawy. Ale głośna, dynamiczna muzyka zmusza do podrygiwania, wciąga, by klaskać.
Tancerze zaczynają powoli wysuwać paski ze spodni. I znowu fala pisków. Po pasku przychodzi czas na guziki.
Upadek moralny czy ewolucja?
Prowadzone na forach internetowych dyskusje o męskim striptizie i oglądających go kobietach kipią od emocji.
„Po tym, co się ma na co dzień, to aż przyjemnie na takich fajnych panów popatrzeć”.
„Do tego trzeba mieć nie tylko odwagę, trzeba być jeszcze człowiekiem upadłym, zepsutym moralnie!”.
„Dlaczego? To przecież nie są męskie prostytutki, ale striptizerzy. Jak facet patrzy na kobietę jest OK, ale gdy kobieta spojrzy na faceta to źle. Ja z chęcią bym poszła (na show z męskim striptizem), bo mój mężczyzna takiego mi nie zrobi”.
„To dobre dla małolat albo dla niewyżytych seksualnie bab, którym się mężulkowie znudzili”.
– To nowe zjawisko. Męski striptiz w naszej kulturze nigdy nie występował. Może sporadycznie w starożytnym Rzymie, gdzie bogate panie w ramach rozrywki oglądały męskie występy – mówi Tomasz Szlendak, socjolog i antropolog. Jeden z rozdziałów swej książki „Leniwe maskotki i rekiny na smyczy”, będącej analizą kultury konsumpcyjnej i jej wpływu na zachowania kobiet i mężczyzn, poświęcił męskiemu striptizowi.