Nawet i katolicy mówią, że im takich dowodów świętości nie potrzeba. Dla nich dowodem świętości jest całe życie Karola Wojtyły i jego pontyfikat. Podobnie reaguje wielu niewierzących. Określają się zwykle jako racjonaliści – cuda i wszelkie inne religijne niezwykłości nie mieszczą się w ich definicji racjonalności. A może wręcz obrażają ich poczucie sensu i ładu.
Za to chętnie przyznają, że Karol Wojtyła był największym Polakiem. Taki też był wynik plebiscytu wśród czytelników „Polityki” na koniec XX w., a akurat naszym czytelnikom raczej się nie zarzuca klerykalizmu i ulegania pobożności ludowej. Największym Polakiem – to znaczy postacią, która zmieniła na korzyść bieg naszej historii i postrzeganie Polski w świecie. Tymczasem Karol Wojtyła wierzył w cuda, o czym niżej. Wprawdzie wybitny niekoniecznie znaczy święty, ale myślę, że i niewierzący mogą zaakceptować świętość w znaczeniu bohaterstwa etycznego.
Święty jest ten, kto praktykuje dobro w sposób wyjątkowy. Kimś takim była Matka Teresa z Kalkuty, opiekunka bezdomnych. Wzbudzała podziw i szacunek ponad podziałami wyznaniowymi i politycznymi. Dla prawie wszystkich było jasne, że działa nie szukając korzyści prywatnych, wyłącznie dla dobra sprawy. Stała się wręcz twarzą Kościoła we współczesnym świecie.
Czasem próbowano ją nawet przeciwstawiać papieżowi Wojtyle. Że niby matka Teresa to Kościół dobry, ubogi, zaangażowany społecznie, a papież to symbol Kościoła triumfalistycznego, żądnego władzy, a obojętnego na ludzką biedę. Matka Teresa była więc bożyszczem lewicy, papież Polak – wstecznikiem. W rzeczywistości tworzyli oni tandem – choćby w kwestii aborcji – a Jan Paweł II po jej śmierci skrócił wymagany prawem kościelnym czas oczekiwania na rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego.