Skład rządu Donalda Tuska prawie całkowicie odbiega od przedstawionego niegdyś przez Platformę Obywatelską zespołu określanego przez media jako gabinet cieni. Ciało to miało recenzować prace poszczególnych resortów rządu najpierw Kazimierza Marcinkiewicza, potem Jarosława Kaczyńskiego, a także prezentować własne pomysły.
Zgabinetu cieni PO do prawdziwych ministerialnych gabinetów weszły tylko cztery osoby, z czego jedynie dwie będą w rządzie zajmowały się tym samym co w zespole PO: Ewa Kopacz objęła resort zdrowia, a Mirosław Drzewiecki – sportu. Bogdan Zdrojewski z obrony przeniósł się do kultury, zaś Aleksander Grad z rolnictwa do skarbu. Ostatni przypadek nie dziwi o tyle, że resort rolnictwa przypadł w koalicyjnym podziale PSL, podobnie jak gospodarka (w gabinecie cieni PO – Adam Szejnfeld) i polityka społeczna (Jacek Piechota). – Powołując zespół, uprzedzaliśmy, że nie musi oznaczać to automatycznej nominacji rządowej – mówi Zbigniew Chlebowski, szef klubu PO. Skąd jednak tak duże różnice między składem gabinetu cieni a rządu? Czy zadecydował fakt, że na czele gabinetu stał Jan Rokita, czy nieodpowiednie kandydatury ministrów-cieni? – Ani jedno, ani drugie – zaznacza Chlebowski. – Ludzie byli świetni, tylko Donald Tusk uznał, że lepiej, by ministerstwa powierzyć nie tylko politykom, ale również ekspertom i naukowcom. Politycy PO tłumaczą, że Platforma obawiała się odpłynięcia z Sejmu do rządu zbyt wielu ważnych liderów, co osłabiłoby jej zaplecze parlamentarne. – Sam jestem tego przykładem – przyznaje Chlebowski, w gabinecie odpowiedzialny za Ministerstwo Finansów. – Trochę mi tego żal.